Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/273

Ta strona została przepisana.

bak. Na progu paruje szaflik gorących kartofli. Ktoś więc chyba jest.
Poderwała palcem haczyk przy furtce.
— Czy to tutaj? — zapytał.
Odwróciła się, jej lekko garbaty nos pokrywały krople potu, chudy palec wciąż podtrzymywał skobel. Cień znużenia podbił oczy. Zerknęła skosem. To skośne spojrzenie nagle mu coś przypomniało. Nie był pewien.
— Tutaj.
— Ja panią przecież muszę znać... — powiedział i wlepił w nią wzrok przymglony słońcem.
— Nie — zaprzeczył. — Nie znam. Skądże!
Ale zaczął szukać w pamięci:
— Czy to możliwe? — zapytał.
Lecz myśl jak zbłąkany motyl nad papierowym kwiatem krążyła daremnie.
— Czemu pani się uśmiecha?
Wydawało mu się, że Antonina zagrodziła mu drogę. Oparła plecy o sztachety, wahała się nad czymś przez chwilę i przecież zamierzała coś uczynić. Żar bił z nieba, otarła dłonią czoło i uporczywie na niego patrzyła. Palce jej lewej ręki pobiegły wzdłuż bluzki w górę, odpięły najwyższy guzik. Myślał, że w jakimś celu sięga po pieniądze albo po co, wyraz twarzy miała radośnie jakoś niedobry. Odsłoniła jedną stronę bluzki, przyciskając ją dłonią:
— Widzi pan? — zapytała.
Nad brzeżkiem koszuli o zębatym hafcie widniał medalik. Matka Boska Częstochowska o czarnej twarzy świeciła złotem nad zgrzebnymi nitkami, łańcuszek jak nanizana na włos kasza perłowa przelatywał suchym obojczykiem.
— Czy pan poznaje?
Podniósł głowę nastraszony.
— Nie poznaje pan? — Potrącony medalik błysnął i zgasł jak żużelek węgla na wolnym powietrzu.
— Matka Boska Częstochowska — rzekł Paweł z czcią, która, wiedział, była tu nie na miejscu. Czuł lodowate zimno na grzbiecie.
— Na mnie niech pan popatrzy — rzekła cierpliwie. — Popatrzy na mnie...
— Nie rozumiem — powiedział cicho.