Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/274

Ta strona została przepisana.

Opuściła dłoń i powiedziała na wprost jego twarzy:
— To pan uderzył mnie w twarz. To był pan!
— Jak? Kiedy?
— O Boże! — zniecierpliwiła się. — Miałam lat dwanaście. I to był pan. Moje nazwisko Herodek!
— Antonina! Teraz już wiem. Antonina Herodek. Pani jest córką Herodka! Więc to był podstęp!
— Nie ma strachu — rzekła. — Tylko przypadek. Żadnego strachu.
Otwarła furtkę.
Cofnął się, lecz zaraz się wyprostował:
— Wie pani co? To się dobrze składa. Tak się złożyło, że już: się nikogo nie boję.
Wszedł do ogrodu. Haczyk kołatał za jego plecami.
— Bardzo proszę — powiedział. — Jeżeli uderzyłem, musimy to sobie przypomnieć.
— Medalik dostałam parę dni przedtem od pani Gruszkowej, Pan nie pamięta? A wtedy pan na niego tak patrzył... patrzył... Nie pamięta pan? Później ojciec kazał mi go zatrzymać, że przyniesie szczęście.
— Przyniósł?
— Nie, nie przyniósł.
— Oczywiście, że wszystko pamiętam. Pani mnie obraziła. Z całą świadomością. To pamiętam.
— No nic — roześmiała się — no nic. Już po wszystkim. A teraz będzie pan tu miał jak w raju. Śniadania, obiady... Bardzo proszę — pokazała drogę.
Poszedł za nią. Ścieżką, która omijała krzaczki suchych niebieskich kwiatków.
— Zostałem tutaj ściągnięty podstępnie — rzekł ponuro.
Wstąpiła na drewniane schodki.
— Jeżeli przygotowała pani na mnie jakieś narzędzie...
— Żartuje pan.
Zatrzymał się:
— Teraz rozumiem. Pani namówiła Kwiecińskiego, żeby mnie zaprosił.
— Nie. On to zrobił z własnej głupoty. Daję słowo.
— Ten stary łajdak Wereszczyński agitował...