Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/279

Ta strona została przepisana.

— Żalu? No, ja mam do pani urazę, oczywiście. Ale kupić od pani mogę. Za dwadzieścia jeden tysięcy. Dodatkowo tysiąc za oliwkowy kolor tego szlachcica. Całość warta jest więcej.
— Ile?
— Trzydzieści.
— Pan żartuje!
— Sprzeda pani? Podpisałbym zobowiązanie i wysłał pieniądze natychmiast po powrocie do domu.
Zaskoczona, patrzyła z niedowierzaniem:
— No, ale, jeżeli warte jest trzydzieści? Pan sfę przecież zna.
— Powiem pani całą prawdę, dla znawcy jest warte czterdzieści.
— To już pan kpi! Jak mi pan udowodni, że to tyle jest warte?
— Tego pani nie udowodnię. Musi pani wierzyć na słowo.
— No to jak?...
— Pani chciała dwa, daję pani o dziewiętnaście więcej. I tyle samo zysku przynosi pani moja znajomość rzeczy. Spodobał mi się ten szlachcic. A pani wie, jak powiem: tak — to płacę. Choćbym się omylił. Za omyłkę też płacę. No więc?...
— Chwila... chwila... — zaczęła się miotać: — Małą chwilkę... — Cofnęła się do okna i znów stanęła przed Pawłem. Jakaś nerwowa siła przenosiła ją z miejsca na miejsce, dotknęła palcem kredensu i tak jakby chciała dotknąć palcem także i Pawła:
— Pan mówi serio — powiedziała zgorszona. — Ostatecznie cofnęła się o dwa kroki: — O Chryste!
Nie wiedziała, co powiedzieć:
— Dwadzieścia pięć — rzekła posępnie.
— Nie.
— Pan jest jak szatan.
Zdjął kapelusz z krzesła i usiadł. Rozluźnił krawat, rozpiął kołnierzyk i poprosił o szklankę zimnej wody.
Szła do kuchni, zawróciła:
— Ale, mówmy dalej?...
W kuchni zgrzytnęło naczynie o blaszane wnętrze kubła. Przyniosła wodę w cynowym kubku. Także był stary. Gdy ocierała dłonią spadające od spodu krople, pomyślała o jego cenie. Gdy mu wręczała, spod końców jej palców na zimnym metalu uciekły ma-