rzyć, rozgrywały się jak gdyby w powietrzu. Nikt się z nimi nie zetknął oko w oko, ale wszyscy twierdzili, że na pewno istnieją. Jakaś niewidzialna pompa pompowała — podobno — smutek, zagubienie i rozpacz. Powszechnie przewidywano, że „coś” stać się może, że „pęknie coś w powietrzu” — „coś” zostanie pokonane i przekroczone, ukaże się nowa strona świata. Rozpadnie się czas, dokona się czegoś takiego, co w pierwszej chwili będzie wyglądało niewinnie, a potem krew zmrozi.
Paweł milczał. Najbliższym jego współpracownikiem był inżynier Fryde. Miał lat dwadzieścia pięć. Był inteligentny, dobrze wychowany, z profesorskiego domu. Mógłby nawet przypominać Filipa, gdyby przy tym zechciał być lekkomyślny i przestał przychodzić do pracy. Wydawał się „synem”, a przypominał „ojca”.
Dobre pięć lat temu Małachowski zlikwidował pracownię konserwatorską, niewielką, jednoosobową, i pożegnał swój poprzedni okres. Zrobił to bez żalu, nadojedli mu klienci, kler, urzędy i Herodek z córką. Podjął pracę w Instytucie Automatyki, po raz drugi, znów jako majster, specjalista od materiałów twardych w dziale doświadczeń nad modelami sterującymi. Nie miał studiów wyższych. Kiedyś był w sytuacji wstecznej w porównaniu z tymi, którzy zrobili na tym karierę. Krótką; on pozostał. W okresie tamtym dowiedział się o swym szlacheckim pochodzeniu. Musiał się tym zainteresować, skoro do tego zmuszano. I zmuszony — z gniewu — poczuł się szlachcicem. Dostarczono mu powodów. Wydawało mu się wtedy, że określając siebie jako szlachcica, zachowuje przez to jakąś postawę godną, niby to śmieszną i przekorną, lecz już nie taką śmieszną, gdy się ją zestawi z brakiem chociażby słowa i czoła. A gdy okres ten minął, trudno mu było szlachectwo swe odwołać. Nie był szlachcicem.
Stanisław Kuzio grał i nie można się było od niego uwolnić. Głośniki umocowane na rozkraczonych stojakach. Więdły liście w parku, tynk jarmarcznego pawilonu zieleniał, muzyk kładł się na skrzypce i przeciągał strunę — wyolbrzymioną, jakby mucha nabawiła się rozmiarów kaczki i zamierzała w powietrzu pęknąć.
Księżyc stał się modny. Lunatyczne cechy spotykało się w ludziach. Zjawiało się coraz więcej postaci oddających się samouwielbieniu. Uliczni chłopcy przemieniali się w dziewczyny, już takiej ilości nieprawdy dawno nie było. Żeby bodaj naprawdę
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/285
Ta strona została przepisana.