odezwało się radio, a wieczorem w ciemne szyby uderzyło niebieskawe widmo telewizora. Pod bramę zaczęło przyjeżdżać auto służbowe. Szło szybko, mieli trochę dzieci i dzieci podniosły wrzawę w piaskownicy. On był człowiekiem wpisanym w prostokąt, ona mieściła się w jeszcze prostszej formie, w trójkącie wierzchołkiem do dołu. Emanowała jeszcze trochę głodnym uśmiechem po rodzicach z przedmieścia. Żyli spokojnie, w sobotę urządzali prawdopodobnie brydża, pili kawę, zjadali po dwa ciastka tortowe i zapijali kieliszkiem likieru miętowego. Gdyby się kto nawet zawziął, z głodu by w Polsce nie umarł ani z przepracowania.
Jednego dnia ta w trójkącie podeszła do niego w sklepie z warzywami i powiedziała, że na strychu znalazła zeszyt, który może się przydać, i wręczyła mu ten zeszyt. Zapytał, w jaki sposób ona i jej mąż wpadli na istnienie jego pracowni?
Uśmiechnęła się:
— Oczywiście przez przypadek.
Mieszkali wtedy na przedmieściu obok pana Herodka. Widywali jego córkę.
Paweł przewertował kartki zeszytu. Były to notatki sprzed lat czterdziestu pięciu. Ocalały widocznie w ten sposób, że zeszyt leżał na wierzchu, a potem spadł i ukrył się za futryną. Rozpoznał swe pismo.
— Herodek? — zapytał.
— Tak, tak, to pański krewny, prawda?
Twarz matki trojga dzieci była zupełnie dziecinna.
Zapytała po chwili, czy nie miałby ochoty przyjść do nich na telewizję. A może gra w karty?
— Na kieliszek likieru miętowego.
— Pan lubi? Bardzo proszę.
Zaniepokoił się, co mogło być w tym zeszycie?
— Pani pozwoli, pomogę pani odnieść ten koszyk.
— Ciężki — wywinęła się spod jego ręki.
Wstąpili na schody. Sklep był w podziemiu. Po bokach stały kosze z sałatą i kapustą. Warzywa jako produkt ziemi i nawozu fermentują zapachem nieśmiertelnie ziemistym. Stwarzają sobie świat podziemny, masło i sery są drugim zaledwie pokoleniem, bardzo bliskim ogólnego łajna. Wyjść stąd, to znaczy wynurzyć się w suche i nie podbite wodą.
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/289
Ta strona została przepisana.