Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/292

Ta strona została przepisana.

— U pani Gruszki.
— Kim jest pani Gruszka?
— Samotna.
— Czym się trudni?
— Jest samotna.
Wiedziała, że odpowiada zuchwale. I niekorzystnie.
Kiedy indziej opowiedziała to, co jej ojciec opowiedział, o człowieku, który nie chciał opuścić więzienia. Zarabiał w więzieniu, nie płacił komornego, miał za darmo jedzenie, nie mógł być z pracy zwolniony. Nie opowiadaj o tym, powiedziała nauczycielka, nam trzeba opowieści wzniosłych, a ty opowiadasz tak, jakby wolność czy więzienie to było wszystko jedno.
— To był bardzo biedny człowiek. Nie miał już żony i dzieci mu umarły.
— Ech, głupia ty jesteś, Antonino.
— I dopiero dyrektor posłał go po papierosy, on poszedł, i wtedy zamknęli bramę.
— Chciałbym raz w życiu zobaczyć uczucie — mówił ojciec. — Tęsknię za prawdziwym uczuciem.
Był człowiekiem inteligentnym. Do tego stopnia, że wyrażał się niezupełnie wprost i bardzo skomplikowanie. Zdania gmatwały mu się czasem.
Wysilała się, aby go zrozumieć, aby — fakt smutny — odcedzić alkohol od treści słów, oddzielić gniew od żartu, prawdę od nieprawdy. Czasem kłamał. W tym wszystkim, będąc ojcem, musiał mieć jakąś wielką rację. Lecz ona musiała zaprzeczać jej, żeby mu się nie przewróciło w głowie. Miała już lat dwanaście.
— Nieraz bym myślał — mówił — krzyknąć: ratunku! I wtedy wszyscy by uciekli.
Pewnego dnia wrócił do domu z hałasem. Powtórzył to samo, i będąc jeszcze w kapeluszu, dodał:
— A oto zdarzyła się okazja.
Słowo: okazja było zawsze słowem groźnym.
— Skorzystałem z niej — powiedział z dwuznacznym uśmiechem — i napisałem do wszystkich moich krewnych, że pan Małachowski nie żyje.
— Żyje.
— Napisałem, że nie żyje. Mała to strata. Bo nieprawda. Chcę