Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/299

Ta strona została przepisana.

taki musiał maczać w tym wszystkim palce. — Widzi ksiądz, jakiś łajdak rozpuścił pogłoską, że jestem umierający. Niech jeszcze — spojrzał z rozmyślną wymówką — ktoś zobaczy wychodzącego stąd księdza...
— Ksiądz biskup — rzekł kleryk — jego eminencja wysoko sobie cenił usługi pana.
— Pracę. Nie usługi. Niestety. Bardzo żałuję...
— Natomiast państwowa posada...
— Wszyscy jesteśmy w jednej sytuacji. Nic zdrożnego: Polacy. Likwiduję to wszystko... Kto przyjechał? — zapytał raz jeszcze Barbarę.
— Pani z córką.
— Siostra mojej żony. Niech poczeka. Zaraz tam przyjdę.
— Siostrzyczka — powiedział kleryk.
— Stara kobieta.
Znów odezwała się piłka.
Podwórko było ciasne jak skrzynka. Zamiecione; podejmował klientów w zrujnowanej altance, doprowadzonej do porządku jak stary, szanowany mebel stylowy. Do porządku bez stolarskiego połysku.
Spojrzał na kleryka. Od początku wydawał mu się wyjątkowo zbędny. A jeśli jeszcze przyniósł tę niepotrzebną wiadomość? Jak ten parobek zmieścił się kiedyś w spódnicy? — pomyślał. — Przepięknie też musi wyglądać refektarz, gdy ich tam karmią... — przechylił uprzejmie głowę. — I czemu jest taki dzisiaj zdumiony, widząc tylko zwyczajny los człowieka?
— Co to? — księżyk postawił oczy w słup.
— Piłka.
— Jaka piłka?
— O, taka — rzekł Paweł.
Po kilku uderzeniach o drugą stronę muru znów ukazała się w powietrzu. Czerwona w czarno-żółte pasy, taka jaką kupują dzieciom zamożni rodzice. I znowu opadła niknąć z tamtej strony.
— Co do tej poufnej sprawy — rzekł kleryk, biorąc nagle ciasteczko agrestowe w palce.
— Chorowałem — przerwał mu Paweł — i przemyślałem. Już nie jest mi potrzebna. Prosiłem... tak sobie. Pod wpływem... jakichś tam wspomnień.