Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/319

Ta strona została przepisana.



Spadek

Herodek uniósł głowę, popatrzył w niebo i końcem laski przejechał po sztachetach. Antonina wyrównała to jego skośne odchylenie.
Zatrzymała ojca przy furtce. Byli spóźnieni, kazał sobie spojrzeć na zegarek, odczytała godzinę, skinął głową.
Otwarła furtkę i wpuściła go pierwszego. Poczekał chwilę zostawiając jej czas, aby zamknęła. Potem znów stanęła obok niego. Nie wiedząc, że jest obserwowana, poprawiła włosy nadając im jak gdyby puszystość. Zaczęli iść ścieżką na wprost drzwi. Słońce przez dach zza komina padło na twarz Herodka. Przedłużał chwilę i opóźniał. Gest miał wyniosły, laską pokazywał na coś, co było w otoczeniu domu, i znowu skinął głową. Raz tylko zboczył ze ścieżki, lecz znów naregulowała go Antonina.
— Myślę, że będę wyrazicielem wszystkich — rzekł Kwieciński odkładając rocznik — jeśli powiem, że Staszek powinien być przyjęty serdecznie. Wystarczająco już los spojrzał mu w oczy.
Maria wybiegła do sionki. Szybko wprowadziła gości do pokoju i stanęła za ich plecami. Była bardzo blada. Herodek wszedł wolno i nieśmiało, zatrzymał się w progu, nastała cisza, Antonina bez słowa pokazała mu ręką, żeby szedł dalej. Paweł stał pośrodku pokoju i uważnie patrzył.
— Pan wybaczy — zwrócił się do niego Herodek, odnajdując natychmiast. — Pan nam wybaczy...
Antoninę oblała purpura.
— Może jesteśmy tutaj niepożądani... — patrzył oczami, które nie wiadomo, czy widzą.
— My nędzarze...
W tej chwili Antonina wiedziała, że już stało się nieszczęście.