Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/32

Ta strona została przepisana.

nej laski ślepca. Patrzył, spokojnie w to miejsce, gdzie tamten powinien mieć oczy.
Starzec z laską uniesioną wysoko nagle zamarł.
Rzekomy student podszedł jeszcze krok bliżej i patrzył.
Teraz Benedykt zobaczył jego twarz wyraźnie. Była blada, ścięta w trójkąt, oczy ciemne, rozwodnione, włosy przystrzyżone krótko jak u katorżnika albo seminarzysty, robił wrażenie alumna, lecz ubrany świecko, tajemnica polegała na jego skupieniu i spokoju, może nieśmiałości, gdy nagle ukazał się uśmieszek.
Trwało to chwilę, w absolutnej ciszy.
— Co pan? — zapytał starzec, jakby niespokojnie.
Uśmieszek był życzliwy, tak, prawie życzliwy.
— Jak on wygląda? — zapytał ślepiec, opuszczając laskę.
Student przykuwał uwagę Benedykta, zachowywał się jak ten, który poskramia psa, lecz robił to prawie bezbronnie, z jakimś równoczesnym prostodusznym zaciekawieniem. Ale uśmieszek wciąż przemykał się ledwo i pulsował na twarzy ni to chorej, ni to inteligentnej, spokojnej, bez drgnienia.
Cisza przestraszyła ślepca. Przerwał występ, zaczął się zbierać do odejścia.
— No co takiego? — mamrotał. — Ludzie — zapytał trzeźwym głosem. — Czego on chce ode mnie? — Zapiął z wściekłością szynel. — Czemu on tak patrzy?
Student milczał, nagle odwrócił się i wyszedł z kręgu gapiów.
Wtedy przystąpił do niego Benedykt. Od samego początku nie mógł oderwać oczu. Jakiś lęk go przyspieszał: — teraz! — Przynaglony obawą stracenia na zawsze:
— Pan go zna? — zapytał.
— Nie — odpowiedział cicho student. Głos miał trochę skrzekliwy. Zaczął wchodzić z powrotem po stopniach w stronę ulicy Pocztowej. Benedykt szedł obok:
— Pan się nie pogniewa, kilka słów...
— Tak.
— Dlaczego pan podszedł do tego typa?
— Żeby mu sprawić przyjemność. Starszy człowiek.
— O! A czy pan wiedział, że nie uderzy?
— Wiedziałem — odpowiedział, już niechętnie — on równie dobrze chciałby mnie uściskać.