Wkrótce pogorszyło się jeszcze. Co noc wracał pijany, stukał w okiennice. Trzymała go pół godziny, dopóki się nie wyczekał.
— Nie wygramy tej walki — mówił.
— Jakiej walki?
Coraz rzadziej wiedziała, o czym mówi.
Nie chodziła już po niego, nie szukała i nie prowadziła, pijaństwo było w stadium: niech się toczy.
Był wyniszczony, obrzękły, pił na cudzy rachunek, drżały mu palce, w oczach błąkały się łezki.
Upłynęły długie miesiące, może już rok? Upłynął cały rok, może nie rok, a może więcej, znowu była jesień złota i już zimno. Na szybach o świcie ukazywał się szron.
U pani Gruszkowej nauczyła się podawać do stołu. Kiedyś pani Gruszkowa zaprosiła ją, żeby usiadła przy stole, gdy byli goście, i strasznie wypadło zabawnie, gdy podcięła pewnego pana, który myślał, że może sobie pozwalać na różne żarty, przeważnie wiadome. W tym dniu „święciła tryumfy” i potem dostała od pani Gruszkowej w prezencie ten złoty medalik. Najpierw chciała go schować przed ojcem w ruchomym kaflu pieca. Ale jeszcze przedtem, po obietnicy, zaraz mu powiedziała.
Teraz była jesień.
Siedziała na ławce przed domem. Ojca nie było. Pan Kalinowski dziś rano nagle umarł. Akurat wczoraj zostawił u nich na stole szklaną fifkę. Znalazła ją rano, rozdeptaną pod stołem. Bała się, że będzie jakaś wymówka.
Przejechał autobus i wzniecił suche liście. Było chłodno, weszła do mieszkania po sweter. Gdy wróciła, pod lasem coś się działo. Zaczęły szczekać psy, zerwało się stadko szpaków. Popatrzyła