Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/326

Ta strona została przepisana.

mogła przeoczyć — chrzęścił i łamał powietrze. Słyszała także, jak metalowa stopka kolby uderzała o guzik, jakby kostki cukru wpadały na dno szklanki herbaty, jedna po drugiej. Patrzył, wiedziała o tym, że patrzył, a kiedy zostawał trochę w tyle, godził ją wzrokiem pod samą łopatkę. Była upatrzona, była ścigana, przeszyło ją uczucie szczęśliwego lęku. Serce biło wysoko. Prędzej, prędzej — do domu było kilkadziesiąt kroków.
Nie mogła na dzień dobry odpowiedzieć dzień dobry, bo ojca znosiło. Wciąż z nim walczyła. Szamotał się, był nieprzytomny.
— Może pomóc? — zapytał leśniczy.
Nie raczyła spojrzeć. Szedł teraz prawie obok. To było zawstydzające.
Jakimś łańcuszkiem brzęczał, nie widziała tego łańcuszka.
— Weź go krócej — nie pytany poradził. — Na nos poleci. Ale się chłopak zaprawił!...Co on tam mówi? Jeszcze ci złorzeczy? O, ho, ho!
Herodek wyciął hołubca i tak jakby chciał zawrócić.
Nagle zobaczył obcego człowieka, wyrwał się z uchwytów i wyciągnął przyjaźnie rękę.
Tamten tylko czekał. Szczęknął żelazem i błyskawicznie założył mu kajdanki.
— Spokojnie, stary, spokojnie, nic ci nie będzie...
Pchnął go przed siebie i poprowadził.
W kilka sekund byli przed drzwiami, zdjął kajdany i wprowadził po stopniach do sieni.
Krzyknęła i aż przysiadła ze złości.
A on już wracał, bez słowa, gwoździe butów dzwoniły po niebieskich cukrowych kamykach, rozsianych po drodze. Otrzepywał ręce.
— No nic, no nic... Godzinę by to jeszcze trwało i by nie doszedł. Krzywdy mu nie zrobiłem, prawda? — spojrzał Antoninie pod nogi, a potem prosto w oczy: — Mówi się: dziękuję! — podrzucił żelastwo w górę, a potem schwytał w garść i jak krople jodyny przelał z dłoni do torby.
Wpadła do sieni. Ojciec stał odwrócony twarzą do ściany, nawet nie upadł. Podeszła do niego, nie odzywał się, zajrzała mu w oczy i wtedy tknęło ją nieprawdopodobne przeczucie. Błysnęła myśl, że oślepł. Potrząsnęła nim i zapytała: