Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/328

Ta strona została przepisana.

— Nie patrz tak — powiedział Herodek. — Czuję, że patrzysz. O czym ty myślisz?
— O czym? Tak sobie.
— Nie myśl. To jutro przejdzie. Wierzysz?
— Wierzę.
— Przestań wierzyć. Zabij mnie od razu. Będziesz musiała mnie otruć. Tak, żebym o tym nie wiedział.
— Co takiego? — oparła się o brzeg łóżka. — Przywykniesz.
— Aha! — krzyknął. — Więc nie wierzysz! Zejdź mi z oczu. Jak ty już nie wierzysz, to jest koniec. To już nie ma nikogo.
Odwrócił się do ściany i po chwili zasnął.
Weszła do kuchni. Ten jak upiór siedział.
— Po lekarza — powiedziała.
— Nie. Niech najpierw wytrzeźwieje. Doktor u pijanego, to nie doktor, milicja.
— Racja. Będę przy nim siedziała.
— Ja też.
— Jak to?
— Będę pilnował.
— — Po co?
— Jakaś pomoc... Moja żona przestraszyła się tym strasznie i boi się odpowiedzialności. Ze strachu ona tu nawet nie zajrzy.
— Jaka tam odpowiedzialność. No, stało się. Świństwo się stało.
— Nie mów. Już nic nie mów — podparł rękoma skronie i opuścił głowę. Siedział na skrzynce.
— Ja do niego pójdę.
— Idź.
Zawróciła z progu:
— A niech mi pan tak znów przez ty nie mówi.
Była już szarówka. Zimno nadchodziło z pól i mokry, jeszcze zimniejszy zapach zielska, zamknęła okna. Lebioda pod oknami pachniała aż trująco. Na szosie krzyżowały się już światła.
Ojciec przebudził się, usiadł na łóżku, ślepe oczy utkwił w suficie.
— Chodź tutaj — powiedział — do mnie. Proszę.
To „proszę” zabrzmiało podejrzanie.
— Po co?
— Chodź tutaj.