Głos jego wydawał jej się wyjątkowo tkliwy. Tego nigdy nie było.
Wyciągnął rękę, chciał ją pogłaskać, ale odmienił zamiar. Chwycił mocno za włosy i przyciągnął do siebie: — Musisz teraz — powiedział — być zawsze przy mnie — lękliwy uśmiech oblał jego podpuchniętą twarz. — Teraz i zawsze. — Oparła głowę o poduszkę i odczekała, dopóki znowu nie zasnął.
Potem wyplątała się z jego palców. Spał z otwartymi oczami, jakby martwy. A może już się nie obudzi?
Zdjęta strachem znowu weszła do kuchni. Leśniczy skądś wracał. Tym razem wszedł do jej domu na palcach, minę miał tajemniczą i jakby się czaił.
— To ja do pani także z prośbą — powiedział — żeby mnie pani nie nazywała łobuzem. Nie jestem łobuzem.
— Być może. Śpi. Teraz mocno śpi.
— Będzie spał. I niepotrzebnie.
— Co niepotrzebnie?
— Spirytus mam. Nawet wódkę.
— Pan gdzieś chodził?
— Po wódkę.
— Dla kogo? No, ja nie będę piła. Nigdy w życiu.
— Tak, tak.
— I pan tu już niepotrzebny.
— Siadaj — przyciągnął ją za rękę — bo się kręcisz — i posadził przemocą na drugiej skrzynce obok siebie. Szarpnęła się i popatrzyła na niego. Gniew, który ją ogarnął, był tak wielki i nagły, że nie wiedziała, co z tym gniewem począć?
— Bardzo przepraszam — rzekł i opuścił głowę. — Siadaj, bo trzeba pomyśleć, co dalej?
— Dalej? — przyjrzała mu się uważnie. Lecz twarz nie całkiem była widoczna.
— Bardzo przepraszam — powtórzył — ja tego nie chciałem.
Jeszcze powiedział kilka jakichś słów, lecz nie dosłyszała.
— Pan coś powiedział?
— Nic. Nic nie powiedziałem.
— Czemu pan mnie posadził? — chciała wstać, ale trzymał ją za łokieć.
— Puścić!
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/329
Ta strona została przepisana.