Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/334

Ta strona została przepisana.



Równanie matematyczne,
które niczemu nie służy i znika pod ziemią

Gdy ktoś stanie się bardzo bliski, bliski poprzez wszystko, co w sobie zawiera, a zawiera to, co innym — szczęśliwym i nie obytym z nieszczęściem — wydaje się nie dość miłe i nie dość układne — gdy ten ktoś bliski nagle odejdzie — i stanie się przez to naprawdę niemiły — wtedy następuje kres wszystkiego. Następuje utrata wiary, nawet w to, co jest pozornie nieprzychylne.
Tak myślała pani Gruszka. Nazywano ją panią Gruszka, sama siebie też tak nazywała, czasem dodając z uśmiechem, który kończył się jak dym na niebie: a może Birnbaum? Wtedy wybuchano śmiechem. Śmiech kończył się oprzytomnieniem, jakby w wyobraźni zobaczono jednonogiego na ślizgawce.
Była niebiedna, wcale niebiedna, samotna, otoczona ludźmi. Godzinami siedziała w fotelu, który przybrał jej otyłe kształty, które jeszcze przybierały. Na okoliczność samotności pies nie był jej potrzebny. Pies by milczał. Gdyby w białym kołnierzyku, z muszką pod brodą, mówił, plótł i tańczył, byłoby jeszcze gorzej. Gdyby miał naiwność dziecka i trzeba by go było z tyłu zapinać, byłoby to nie do zniesienia. Codziennie doprowadzała do. stanu kipiejące ciasto swych lat i było to udręką, zarówno w określeniu: kipiejące, jak i w nietrwałości zabiegów wywołujących w końcu bliźniaczo chorobliwe wrażenie, iż czas podobny do jej czasu rozważać by trzeba w gumowych rękawiczkach. Wydawało jej się, że zostawia kruszejące ślady na szkle lustra i że na dnie koszyczka empirowego, do którego wpada pusta fiolka, jedna po drugiej, żywi się gad o białawych oczach. I że ślady te mają przewagę nad jej rzeczywistością, a meble są już bardziej nią samą aniżeli ona.