Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/353

Ta strona została przepisana.

— Zabić, to jest mieć litość. Nie?
Max był poetą, okrutnym poetą. Bezkarnym, tak jak oni zawsze byli. Jego wzrok podążył luźno gdzieś ponad głową Pawła, na tyły piwnicy:
— Krótko! — Szczeknął nagłe. — Gdzie jest?!
Ci, którym pyski rosną w bok, do szerokości nadnaturalnej, ci, którzy mają spiczasty czub nad czołem i jasne, siwe oczy, są to zwierzęta, krowy albo brytany.
Twarz Maxa pokryła poczciwa, jasna, zatroskana chmura.
— Panie Fabisch — rzekł Paweł.
Nie widział, że stoi za nim jeden z młodych wykonawców, który na głos dzwonka wszedł tylnymi drzwiami, i że trzyma szpikulec podobny do tych, jakimi przebija się bykowi serce. I że drugi, który stał w cieniu przez cały czas, spuścił od sufitu łańcuch na rolce. Cicho zaskowyczało kółko. — Inteligentny człowiek — powiedział Paweł — może być podobny do idioty.
I w tej sekundzie zawył. Przewrócił się na posadzkę i zaczął wyć jak zwierzę.