Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/362

Ta strona została przepisana.

i razem. Skrzydła wiatraka obracały się powolnie w przeciwną stronę.
Lewandowski pokazał na coś oczami. Omyłkowo miejsce w marszu alzackim minęło bezboleśnie. Na co pokazał?
Podporucznik dział w bucikach, o szklankach wysokości dwunastu centymetrów, szedł prawie nad ziemią, wykonał zwrot głowy w prawo, dobił dwa palce do brzegu żelaza i ramię zaraz opadło, młodzieńczy profil grał jeszcze, na skróconym pasku, żeby nie niżej, pod dolną wargą.
— Niech Przenajświętsza Panienka czuwa nad panem pułkownikiem! — krzyknął Lewandowski. Miedziane oko spod wiatraka rżnęło na całą ziemię. Ech! Łomot kompanii. Przeciwko cywilom! Kategoriantom, migaczom, dumnym ze swych obmierzłych wątrób, dychawicznym sportowcom wyreklamowanym. Którzy nie wiedzą, nie wiedzą, nie znają i nie będą znali! Którzy dziwią się, że istnieje braterstwo. Gnojkom, szczęśliwym ze swych defektów. Którym przed komisją udało się dumnie i wstydljwie pokazać przepuklinę, wypakować nieszczęście. Żeby nie spać pod gołym niebem na deszczu. Komisja machnęła ręką. Dostrzegając jeszcze inne felery, o których wstyd by już mężczyźnie mówić. Szczęściarze! Wszystko jedno! Żadnej lufy w zęby! I małpiego palucha u nogi. „Dziewczę ma jasne oczęta...” „Sukienkę lila jak bez...” Dla kretynów. Nie ma dziewcząt, nie ma lila! Melodia jak kurzawa podnosi gorzki pył z ziemi. Tylko Francuz! Pies mu mordę lizał. Dwanaście centymetrów, toż prawie kawaleria. A piasek w kolanach. Sierżant z psiej twarzy dostał twarzy Hektora. Mitologicznej paszczęki.