To już minęło, w koszarach jest koniec, żołnierze służby czynnej po dwóch latach odchodzą do domu. Dwuszereg stoi na dziedzińcu, w cywilnych, wymiętych ubraniach. Dwuszereg pomniejszonych ludzi, jak stare opony bez powietrza. Kilkudziesięciu parobków, synów ojców gospodarzy, trochę facecików podmiejskich. Z jednego po zdjęciu munduru już wyszedł buchalter o rozwodnionych oczach, jak łza skapnięta na pismo kopiowego ołówka. Jego sąsiad z prawej rozwarł wąziutkie szpary oczu i zaraz po wyjściu mógłby próbować sforsować kłódkę komórki z drobiem naprzeciwko. Jednemu tylko przyniesiono garnitur z miasta, i ten, zaraz za bramą, dwoma palcami z sygnetem wypije małą „kawkę” z koleżką, zaszemrze swym języczkiem „faktycznie”, i przed północą, król wiejskich postojów będzie w „towarzychu” u ciotki śpiewał pod gramofonem: „trzi, czteri... a gdy Napoleon na Polaków skinął...”. I wtedy, ten, największa łajza i gangrena, pokaże jeszcze skradzioną na pamiątkę koszulę wojskową i objaśni tłustą pieczęć na barchanie: Deokajeden — Dowództwo Korpusu, on, chłopak korpuśny. Tylko parobkom w oczach świeciła zorza, stali serio, posępnie, zwisały im sine pięści, wśród nich Wasyl, w cholewkach, w koszuli bez kołnierzyka, z guziczkiem z masy perłowej pod grdyką i nie dopiętą marynarką o paździorach owsa pomimo dezynfekcji w parówce, która ścina skórkowe rękawiczki do wielkości rączki mumii dziecka. Wasyl odszukał oczami Małachowskiego, złamał szyk dwuszeregu i wyszedł, idąc ponuro wprost w jego stronę, z niedobrym zamiarem w oczach. Już nie był żołnierzem. Był jeszcze trochę, ale już skreślony z listy żywienia, więc i z aresztu.
Małachowski stał z podporucznikiem.