Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/366

Ta strona została przepisana.

nikarzy, stojaki na karabiny puste, panowało ciche bezhołowie, o pomstę do nieba wołająca cisza; zanim dziki krzyk nie wpędzi tutaj nowych, którzy w kilka godzin zbudują sobie nowy świat katorgi. A może to dla nich lepiej? Dwa lata życia zginęłoby w pamięci, a tak przynajmniej koszmar, lepszy od niczego.
Przeszedł jedną pustą salę na przestrzał, drugą, trzecią, w każdej wisiało po jednej żarówce pod sufitem, w czwartej, bez łóżek, klęczał kapral nadterminowy i nabijał słomą siennik. Wstał na wejście Małachowskiego, tak był winien, przybrał postawę zwaną zasadniczą, jedyne, co mógł przybierać ze spraw zasadniczych, już się sprzedał w termin, będzie, dopóki nie nabierze skóry zawodowego nosorożca. Ten był wyjątkowo dziecinny, bezradny, o zabandażowanym palcu, który z całą pewnością zbił sobie zamkiem karabina, i to już było mu wzięte za złe. Małachowski z nudów byłby zapytał, co on tu robi, lecz nie wypadało, przecież wiedział i widział, a jednak by zapytał, żeby usłyszeć gorliwą odpowiedź, ale nie mógł sobie zrobić tej rozrywki i tamtemu, niechże więc tamten pcha słomę do swego siennika, niech sobie ściele i tak się nie wyśpi. Jeszcze prędzej niż później znajdzie w sobie nastraszoną złość, która przypomina jęk, płacz, skowyt i kąsanie. Wyszedł na schody, zszedł na dół, już raz tędy schodził, na zakręcie była ta sama wywalona dziura w ścianie, a przed nią kubeł ze szlamem rozrzedzonym wodą, za oknem szumiały pożółkłe drzewa. Na parapecie leżało opakowanie po papierosach Kowboy, nie powinno leżeć. Wszystko inne było w porządku, i on, kapral, i Wasyl Siemionowycz już w pociągu, i podporucznik, który nic innego poza tym zgorszonym pytaniem: „czemu dziękował?” — bez żalu, w życiu by nie wymyślił.