Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/372

Ta strona została przepisana.

sność — postarzał się — naiwne twarze — myślała — starzeją się nagle, brzydko, z natury podbite wodą więdną jak warzywa. Zaprosił ją do kawiarni, zgodziła się, po raz pierwszy od lat była w kawiarni, w ręce miała koszyk; chciał coś powiedzieć, nie powiedział — krzesełka na śliskiej posadzce stały lekko, jak w powietrzu, usiedli, słoneczny pył starego słońca leżał za wielkim oknem na chodniku. Pusto było w południe, szeroko, czysto. Na szlachetnej kostce bruku za szybą, u stóp okna, na żelaznej kracie poruszał się złoty papierek po cukierku.
Gdy przechodziła koło lustra, zobaczyła jakąś młodą twarz i młodą sylwetkę: to była ona — ach, nie do wiary — pomyślała — nigdy nie chodzę wzdłuż wielkich luster — „pan Wereszczyński” — powiedziała do niego — „to pan” — jakby chciała wypróbować brzmienie i odsypać śmieszność, która niestety zawsze się napraszała.
Zamyśliła się i drgnęła. W słońcu południa spadły niebieskie iskry z elektrycznych drutów za oknem.
— Iskry — powiedziała spoglądając w szybę.
— Nie pogrzebali — były to jego drugie słowa. — Walczyłem ze śmiercią.
Ale z dalszych słów wynikało, że wręcz odwrotnie, powodzi mu się wcale nieźle.
— No wreszcie, wreszcie — powiedziała z radością.
— Pani wątpiła?
— Nie, nie, ja nigdy nie wątpię.
Popatrzył na nią, lecz nie zobaczył jej takiej, jaką kiedyś była. Spostrzegła, że tak spojrzał. Spojrzeniem jak igiełką lodu, trzeźwym. Ludzie wyższego rzędu unikają wysyłania podobnych spojrzeń.
Potem rozjaśnił się, chciał się szybko rozjaśnić, zatrzeć treść odczytaną w tym spojrzeniu.
— A pani? Dobrze? Źle? Jak u pani?
— Może to dla kogoś dziwne — odpowiedziała — ale nie chciałabym innego losu niż ten, który mam.
W oczach jego ukazało się stwierdzenie tego, czego mógł się po niej spodziewać: — O! — powiedział. — Więc się nie omyliłem.
— Zawsze miałem dla domu pani wielką przyjaźń — rzekł po chwili.