Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/373

Ta strona została przepisana.

— My także — popiła łyk kawy: — olbrzymią. Filip po swojemu. On wszystko robi po swojemu. Nie pamiętam nawet, czy pana kiedykolwiek wspomniał. Ale... Był ranny w czasie wojny.
Na dźwięk tego imienia Wereszczyński odstawił filiżankę.
— Niech mi pani powie — zapytał — jaki okazał się ostatecznie?
— Ostatecznie? Dlaczego? — na moment błysnęły jej oczy. — Nie widzę jeszcze nic ostatecznego.
— Przepraszam — powiedział z uśmiechem. — Tak, tak, pamiętam pani wspaniały spokój. Nie widziałem nigdy, żeby się pani czegoś naprawdę przestraszyła. Czy tak jest zawsze? — zapytał. — Zawsze ten spokój?
— Spokój — odpowiedziała prawie bezwiednie. Sięgnęła po koszyk. — Tak. Jestem spokojna. Bardzo mi miło. Czas jednak na mnie... Ostatecznie — powtórzyła to jego słowo sprzed chwili: — niech pan zajrzy do nas kiedy — wstała i podała rękę na pożegnanie: — Proszę — dodała i roześmiała się, żeby wszystko załagodzić. Roześmiała się zupełnie szczerze. — Jestem trochę zmęczona. Pracą i upałem. Proszę nas odwiedzić. Filip się ucieszy. Mieszkamy...
— Wiem, gdzie mieszkacie.
Ale nie zgodził się na jej odejście; zmuszona prośbą, została. Zamówił drugą kawę, zgodziła się na drugą.
W długich spojrzeniach odnajdywał ją dawną. Zwłaszcza gdy roześmiała mu się w nos, tak prawie bez powodu.
— Powiedziała pani — — rzekł: — nie chciałabym innego losu.
— Jestem wyzbyta... czego? — Chyba zazdrości. Cieszę się, gdy widzę, gdy mogę widzieć i cieszyć się, nie chcę niczego więcej, tylko to, co mam. Proszę pana, ja każdy dzień dostaję za darmo. Czy jest to dziwne?
— Nie dziwne. Ale czy nie milszy pani byłby duży spokój, jakaś pogoda? Nic złego nie chcę powiedzieć.
— Jest pogoda.
„To jest tak — pomyślał. — Postanowiła i trwa przy tym. Nie uznaje apelacji”.
Widziała to, co pomyślał. Uśmiechnęła się z pobłażaniem. Ale zaraz dała pokój: Wereszczyński był Wereszczyńskim, utytułowa-