Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/375

Ta strona została przepisana.

Wereszczyński został na brzegu słonecznego chodnika. Przez cienkie podeszwy butów czuł rozpalone kamienie i słyszał w uszach to dźwięczne zaproszenie: „proszę”. Które brzmiało teraz jak echo, ogłuszone stukaniem obcasów. Szła pod drzewami, biała w cieniu i przeraźliwie roziskrzona w przestrzeniach słonecznych; a wyobrażał sobie, że przywita go wreszcie jakimś ludzkim spojrzeniem.
Odchodziła wolno i w zamyśleniu.
Człowieka tego, odkąd go zobaczyła, gdy struchlał na jej widok, traktowała z jakimś wyrozumieniem.
Szła coraz wolniej, mijały ją szyby wystaw, i ona sama siebie mijała w lustrach. Widziała odległość, jaka wytworzyła się między nią a światem, widziała odległość prawie lustrzaną, a mądrość przetykaną powietrzem jak Duch Święty.
Dziurkowane płyty chodników wiodły ją i wiodły, mijał ją już tylko stukot butów przechodniów; nie słyszała stukotu własnych. Nawet dość zuchwałe stwierdzenia Wereszczyńskiego nie były dla niej niemiłe. Wereszczyński jako człowiek, który nie miał nigdy żadnej szansy i mieć jej nie mógł, jedyną miał szansę, aby o niej myśleć.
Wokół ich domu nie było nikogo, nawet ludzi dalszych. Nikt nie przychodził.