Od czasu do czasu zaczęli się ukazywać inni dawni znajomi, których należało unikać, a którzy i tak Filipa nie poznawali.
Gdy szedł rano do biura, z rękoma w kieszeni, w wytartych spodniach, w kurtce fantazyjnie rozpiętej i w rozwalonym pod szyją kołnierzyku, jakby go dusił. W piwiarni pił piwo i zdarzyło się, że jakaś była markietanka chciała mu zafundować całą beczkę. Miał to szczęśliwe usposobienie, że za nic w świecie nie widział swego dawnego miasta i że żaden szczegół niczego mu nie przypominał. Przestał tylko chodzić w rejony nadbrzeżne, lecz mieszkanie wynajął nad samą rzeką.
Mieściło się w starym budynku po byłym browarze. Spodobał mu się, bo na wysokim dachu z okienkami miał model okrętu, a blaszane żagle obracały się z wiatrem. Mieszkanie było znośnie obszerne, z komórką nad schodami. W której ulokował się poważny syn Paweł dla celów nauki.
Tam, jakby można sądzić, przygotowywał się do trudów życia. Był nad wiek dorosły, w domu prawie obcy. Ojca jak gdyby nie zauważał, nie wdawał się, a kiedyś na propozycję, aby pójść razem na piwo, bardzo się obruszył. I jeszcze wykonał gest zniecierpliwienia, jakby to było jakieś wybitne głupstwo. Innym razem, gdy Filip pokazał mu klosz latarni, który stłukł mając lat trzydzieści — nic z tego nie zrozumiał, nawet smutku.
Angelika wspomniała Filipowi, że spotkała tego interesującego i zabawnego człowieka: Wereszczyńskiego.
Pokiwał w roztargnieniu głową: — Kogo? Proszę mi potem przypomnieć. Acha, tego! Nie bardzo pamiętam.
Wziął trzy butelki piwa za szyjki jedną ręką, zadzwoniły, powiedział: — interesujący — i wyszedł.