Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/377

Ta strona została przepisana.

Gdy za kilka dni Wereszczyński po raz pierwszy do nich przyszedł, Filip przywitał go jak człowieka zupełnie obcego: — bardzo mi miło.
— Filip! — zawołała Angelika. — Przecież panowie się znacie.
— Być może. Znamy się... A gdzie miałem przyjemność?
— Pan był kiedyś u mnie — powiedziała Angelika, trochę przestraszona stanem Filipa. — Jeszcze w domu mojego ojca. Zemdlał — szepnęła Filipowi na ucho, jakby miało to coś znaczyć.
Wereszczyński wszedł rozpromieniony i przygasł. W ręce trzymał kwiaty. Był niemile zakłopotany.
Poparła go Angelika, dla samego honoru domu:
— Nic, nic, to się zdarza — i nagle się roześmiała.
— No, oczywiście — powiedział Filip — być może, znam pana. Proszę mi wybaczyć.
Ale w dalszym ciągu robił wrażenie, że niezbyt sobie przypomina.
Zakręcił się, przeprosił i wyszedł z pokoju.
— Roztargniony — powiedziała Angelika. — Był ciężko kontuzjowany na froncie. Myślę, że nie będzie pan miał za złe.
— Wszyscy doskonale znamy pana Filipa — pocieszył ją, być może dwuznacznie. Ale nie, było mu naprawdę przykro. Ubrany był, wyczyszczony, w tej chwili wręczył kwiaty.
Angelika zmieniła temat: — Trzy okna, pan widzi, prosto na rzekę. I rzeka. Jakoś wszystko idzie. Mamy dorosłego syna. Wspaniałe róże — pobiegła po garnek. — Dawno u nas w domu takich nie było.
Ale Filip zjawił się raz jeszcze, jakby zatroskany:
— Gdyby pan był łaskaw — zwrócił się do Wereszczyńskiego — po kolei przypomnieć mi wszystkie okoliczności.
— Po kolei — uśmiechnął się Wereszczyński i odzyskał przytomność — to byłoby trudno. Był pan u mnie w domu.
— U pana? W jakim celu?
— Filip! — upomniała Angelika.
— Byliśmy na koncercie. W ponurym domu. Grał tam taki stary człowiek na wiolonczeli, a w panu zakochała się dwunastoletnia dziewczynka. Córka mojej gospodyni. Wie pan, co się z nią stało?
— Umarła.