— Tak.
— Filip! — znowu upomniała Angelika. Po raz drugi próbowała zmienić temat: — siądźmy. Siądźmy wreszcie. — „Znajomi z dawnej przeszłości — myślała — gorzej niż ludzie wracający z piekła.”
— Przejechała ją ciężarówka — dodał Wereszczyński. — Myślałem, że pan wie o tym. Mówiono, że pan był na pogrzebie.
— Na pogrzebie? Nigdy w życiu nie byłem na pogrzebie.
— Dajmy pokój — podsunęła Angelika krzesło. Wereszczyński usiadł na małym stołeczku i uparł się, że najwygodniejszy. Angelika na swym białym krzesełku, jedynym z domu jej ojca.
— I nie będę — oświadczył Filip. Wciąż mówiąc o pogrzebie.
Był rozchełstany, lecz w oczach jego błyskał uśmieszek. Nawet nie szukając pozoru wyszedł. Jak gdyby zadowolony, że sprawił kłopot.
— A wdowa Frankowska żyje — powiedział spokojnie Wereszczyński. — Wciąż wygląda, pani jej nie zna, jak żołnierz rzymski, służbista, który przebił włócznią bok Chrystusowi. Mieszkam u niej... Pani mąż chyba trochę udaje — rzekł nagle.
— Nie udaje — zaprzeczyła gorliwie Angelika. — Taki jest. Proszę wybaczyć. — Chciała czymś wynagrodzić, nie miała czym. — Czasem tak z nim jest na początku.
— To prawda, wojna, przeżycia, kontuzjowany... Jak to było?
— On panu opowie — zaczerwieniła się nagle. — Naprawdę był kontuzjowany. Ma źle zrośnięte żebra.
Nie wymieniła wstrząsu mózgu.
— Wierzę.
Został jeszcze chwilę. Rozmowa, na którą się przygotował, przepadła. Żal go było Angelice. Pożegnał i poszedł. Obiecał, że jeszcze przyjdzie.
Za kilka dni znów się zjawił. Ucieszyła się, że nie jest pamiętliwy.
Filip akurat wrócił z miasta i przechodząc przez pokój skinął Wereszczyńskiemu ręką. Powiedział:
— Proszę rozmawiać. Ja się nie wtrącam.
Zauważyła, że Wereszczyński nade wszystko z Filipem pragnąłby nawiązać, zapytać i usłyszeć. Wodził za nim wzrokiem, uśmiechał się, chciał coś powiedzieć, lecz się obawiał. Filip szukał czegoś, nie wiadomo czego, i nie zwracał uwagi. Po chwili zniknął.
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/378
Ta strona została przepisana.