Fakt, że Wereszczyński mimo wszystko, mimo że wszystko minęło, odmieniło się i odwróciło, ujawnia więcej niż pamięć dawnego przywiązania, a może nawet uwielbienia, sprawił jej skrytą przyjemność. Zyskiwał w jej oczach.
Siedzieli przy oknie. Zapadał już zmrok.
Z dołu dochodził plusk wioseł. Plusk wioseł, gdy na niebo wschodził księżyc.
„Czy on sobie myśli — pomyślała — że my jesteśmy na dnie rozpaczy i nędzy? Miałby prawo tak sobie pomyśleć.”
Z tego, co jej powiedział, wynikało, że jest profesorem i poetą, człowiekiem znanym. Jak łabędź w parku — tak zażartował — żeby pomniejszyć. Wyjeżdża i pełni różne funkcje. Bagatelne — umniejszył. Więc jednak w porównaniu z nimi, w porównaniu z tym, co było kiedyś, byłaby może okazja do zawrotu głowy...
Wereszczyński siedział pokornie, to patrzył na nią, to wsłuchiwał się w odgłosy z dalekiego pokoju, gdzie Filip wzniecał hałas i robiło wrażenie, że zabija kijem aligatora. O czym Wereszczyński myślał?
— Kochałem się kiedyś w tym człowieku — powiedział.
— Pan? — drgnęła. Zwróciła ku niemu twarz: — Do tego stopnia?... Zabawne, zabawne — speszyła się, słysząc podobne oświadczenie, wypowiedziane z taką szczerością; tak jakby nie w porę. — W Filipie? — uśmiechnęła się. — Zabawne... I pan tak mówi? — spojrzała ulotnymi oczami, już prawie z cienia, który płynąc z wnętrza mieszkania bił się w otwartym oknie z błękitnym pyłem pozachodniego nieba. — Wiem — rzekła poważnie — i ja to w panu cenię. I w zupełności rozumiem. Bez myśli dwuznacznej. I powiem nawet, że był pan w lepszej niż ja sytuacji — urwała.
Nie ulegajmy zmrokom — pomyślała. — Dlaczego by? — skorygowała się: — raz w życiu...
— A potem? — zapytała.
— Potem go już więcej nie widziałem. Dopiero teraz.
— I jak? — Czuła tę szkodliwą gorliwość zapytania. Nikt, kto chce cokolwiek z wartości utrzymać, tak nie zapytuje:
— A teraz? — spytała jednak. Ryzykując dalszy ciąg tej dziwnej rozmowy.
— Teraz go prawie nie znam.
— Pan myśli? — zapytała.
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/379
Ta strona została przepisana.