Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/380

Ta strona została przepisana.

Wszedł Filip z lampą. Teraz dopiero Wereszczyński spostrzegł, że nie mieli elektrycznego światła.
— Filip — powiedziała Angelika — siądź z nami.
— Niestety, wychodzę.
Nigdy o tej porze nie wychodził.
Następny dzień był to dzień dobrego humoru.
— Spotkałem Wereszczyńskiego — powiedział — jak na zawołanie i kazałem mu natychmiast przyjść do nas.
— Po co?
— Powiedziałem mu, żeby przygotował jakieś interesujące tematy. Zrobiłem to w formie zamówienia. Ja, wybacz, nie będę tego słuchał.
— Więc po co?
Wereszczyński przyszedł. Jakby odmieniony — to dziwne — być może, pomyślała — Filip w dalszym ciągu wywiera na niego wpływ lunatyczny. Nie zapytała nawet, czy się przyznał, czy przypomniał sobie dawną znajomość?
Filip posiedział chwilę z nimi. I wstał nagle.
Przeprosił i powiedział, że idzie pracować. Ale potem przeszedł jeszcze przez pokój, tam i z powrotem.
Wereszczyński rzeczywiście przygotował temat, mówił o Bennim i o ekspresjonizmie, Angelika słuchała. Księżyc te straszne, ciężkie w treści słowa oświetlał zza okna i wytwarzał kontrnastrój płynący po niczym. Paweł cały czas siedział w swym pokoiku przy nauce.
Dzień następny był dniem złego humoru.
Angelika wstawała najwcześniej, przed świtem.
Gdy było jeszcze czarno, szła za miasto. Był tam ceglany dom utopiony w krzakach bzu. W domu tym kupowała mleko i z bańką mleka wracała, gdy już wschodziło słońce.
Zawsze oczekiwała, że w domku — tym z mlekiem — będzie przytulnie — do spania i cicho. Gdzieś tam w zanadrzu mieli krowę. W dużej kuchni jak salon stało to mleko w stągwi, przykryte białą serwetką, a na niej leżał półlitrowy czerpak ze stemplem urzędu; w oknach były firanki, w firance motyl; było pół-mroczno, półprzedsłonecznie. Stare zydle z oparciami jak konfesjonał. Gospodyni w potrójnej spódnicy, i cynowa miseczka na pieniądze. W ciszy odbywało się odmierzanie litrowej porcji mleka