Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/388

Ta strona została przepisana.



Ogród

Usłyszała na mieście; ktoś Filipa nazwał „ananasem”. Było to obraźliwe, ale równocześnie budziło nadzieję. Nie było intencji obraźliwej w ustach tego — byłego kolegi z biura — który to powiedział. Dodając: człowiek z niebywałym polotem. Powinien co innego robić.
Zapamiętała te słowa. Które przecież mogły być obiektywne. Zachowała nawet wdzięczność dla tego, kto to powiedział.
Zastanawiające jest — myślała — kiedy się wytwarzają pierwsze krople jadu? W którym miejscu lat? Konsystencja życia gorzknieje. I gdy już ktoś nie ma czego szukać w sobie, zwraca się przeciw innym.
Filip nigdy nie był prawdziwie jadowity ani rzetelnie długotrwały w jakimkolwiek zapamiętaniu.
Spostrzegła, że od chwili pojawienia się Wereszczyńskiego częściej zamykał się u siebie w pokoju. Może zabrał się do pracy? Może robił to z jakiejś przekory, może z lęku?
Pomyślała, że powinna zainteresować się bliżej książkami, które kiedyś kupił. Zapytać, spojrzeć w notatki. Lecz sprzątając jego pokój daremnie ich szukała. Znalazła termometr.
Kupił i widocznie potajemnie mierzył sobie gorączkę.
Zastanawiała się więc, czy rozkołysanie wewnętrzne może dać w rezultacie pozytywne wyniki w jakimś typie pracy?
Myślała o tym, sto razy upominała się, żeby nie ulegać sentymentom, i za każdym razem dochodziła do wniosku, że w Filipie tkwią nieprzebrane wartości intelektualne.
Zakochana żona — myślała.
A niechby nawet — odpowiadała sama sobie.
Wokół nich nie było nikogo. Przychodził tylko Wereszczyński.