Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/398

Ta strona została przepisana.



Jesienna zorza

Poszła bardzo wcześnie na targ, nawet nie wiedział, skąd może mieć pieniądze, bo przecież nie poszłaby, żeby tylko popatrzeć na kosze z towarem. Tego spojrzenia nie miała, żeby się tylko przyjrzeć gruszkom, uprzęży, emaliowanym garnkom albo obejrzeć kopystki z miodowego drewna, od dużej, do najmniejszej, którą nóż pogrubił i wyglądała jak szczeniak. Paweł przed szkołą szedł jeszcze na korepetycje i już go nie było. Miał podobno ucznia, któremu trzeba było wkładać w głowę na ostatnią chwilę. Filip siedział u siebie w pokoju, dzień miał wolny.
Ktoś wbiegł po schodach. Bez pukania wszedł do pokoju jakiś chłopczyk. Stanął i patrzył.
— Chłopczyku — rzekł Filip łagodnie i bez zdziwienia — tu nie klozet. Brzuszek cię boli, maleństwo? Śmierdzielu.
Chłopczyk miał niezachwianą minę starego łobuza, skaleczonym nosem smarknął i powiedział:
— Ta pani czeka.
Powiedział to ochryple, rzeczywiście głosem z naleciałością surowego powietrza — głosem szypra. Rzeczywiście na rękawie kurtki miał wyszytą kotwicę, nos skaleczony, skaleczenie zaschnięte. I podłe oczy z wyrazem: „daj za fatygę, zejdź na dół, nie gadaj, bo to nie do mnie”.
— Jaka pani, dziecino? — Filip podniósł się z fotela i poszedł do okna:
— A tak, dziękuję ci — sięgnął do kieszeni, nic nie miał, chciał się szybko pozbyć, wziął więc książkę z półki i wręczył chłopczykowi. — Poczekaj, nie ta, lepsza będzie ta — wyjął mu z rąk i zamienił na inną książkę, broszurę o motylach: — obejrzysz sobie obrazki. A teraz moje uszanowanie... — pokazał drzwi.