Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/406

Ta strona została przepisana.

gotów jest nie pochwalić, lecz zganić. Oczywiście milczeniem. Bo nawet nie ma o czym mówić.
Angelika zbiegła po schodach.
Po drodze do sklepiku, który mieścił się blisko, po przeciwnej stronie, sześć stopni pod ziemią — napotkała zjawisko. Był nim mały chłopczyk, który płukał piłkę pod studnią. Zobaczyła go z daleka. Na pochyłej, krótkiej ulicy, w słońcu, wszystko było dokładnie widać. Ktoś rzucił z przeciwległej bramy kamykiem. Wydało jej się, że trafił chłopczyka w czoło. Upadł i leżał nieruchomo. Podbiegła i podniosła go, ręcę trzymał przy skroni, lecz czoło, skroń i cała głowa, którą obejrzała wokoło; były nie tknięte.
— Takiś ty wrażliwy — roześmiała się; kamyka też nie było śladu. Spadł gdzieś dalej.
Chłopczyk drżał w jej rękach, wzięła go ze sobą, zaprowadziła do sklepiku po schodkach na dół i kupiła jabłko. Gdy tylko dostał, zniknął.
Gdy wracała, nigdzie już go nie było. Zobaczyła kamyk, leżał blisko studni, okrągły, rzeczny, z białą piorunkową żyłką; nie wiedząc dlaczego, wzięła go na pamiątkę i wrzuciła do warzyw.
Trzy składniki, które mogą stanowić: wiara, rozum i kawałek wieprzowiny: trwanie. Kamyk przy tym nic nie znaczy. Wyrzuciła go przez okno, spadł na podwórko i trzy razy stuknął jak kość.
Pochylona nad miską, zanurzając ręce w wodzie, mogłaby sobie powiedzieć o przedpołudniu — że bawiąc się — zrobiła wszystko, co należało.
Tak się złożyło, że gdy tylko Filip przyszedł na obiad, zjawił się także Wereszczyński.
Z pożegnaniem, już wyjeżdżał: — siedziałem na walizkach — powiedział — dziś biorę mój bagaż w rękę.
Paweł wrócił ze szkoły. Znaleźli się wszyscy przy wspólnym stole.
Sztukamięs dymił na stole w kuchni — słońce było na całe mieszkanie, dzień ulatujących obłoków; trzy otwarte okna — biały obrus, nakrycie staranne, ćwikła na samym środku obrusu już postawiona — spojrzeć od strony miejsca Angeliki: ćwikła na tle płynącej wody w rzece. Gdyby nadpłynął parowiec, wyminąłby miskę z ćwikłą.