Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/411

Ta strona została przepisana.

Wereszczyński spojrzał na zegarek i przeprosił, obiad się przedłużył, a on: już czas najwyższy:
— Niestety.
Bardzo się spieszył, to zrozumiałe. Po raz pierwszy zostawił to wszystko w najgorszym stanie.
Odprowadziła go do drzwi, życzyła dobrej podróży, wrażeń, rozmów. Obiecał napisać, a gdy tylko wróci, zaraz przyjść. Wykonywał przy tym jakiś smutny gest, żegnający przestrzeń:
— Niestety, niestety — nie patrzył w oczy.
— Głupstwo to wszystko, głupstwo — roześmiała się i pomyślała, że jak najprędzej musi porozmawiać z Pawłem. Jedyny był poważny i nieugięty.
Wrócił Filip. Niósł półmisek ze sztukamięsem. Był w nastroju.
— Wierzysz we mnie? — zapytał nagle.
— Wierzę — odpowiedziała.
— Na nic wiara — postawił półmisek na stole. — Mnie trzeba praktykować.
— Ach tak.
— Pojadę w poszukiwaniu pracy tu i tam. Mogę też dojeżdżać. To będzie nawet lepiej. We dwójkę dokończymy obiadu. Nie potrzebny jest nikt więcej.
— Dobrze mu powiedziałeś — wróciła do stołu — o tych entuzjazmach. Budzi on czasem moje pełne entuzjazmu obrzydzenie.
— A widzisz? Dobrze. Wszystko będzie dobrze. Nie trzeba tylko tracić wiary w przypadek.