Drżenie rąk ustało. Drżenie połączone z jakąś nieprzyzwoitą chętką do śmiechu. Poczuł teraz falę odrazy. Do wszystkich ludzi.
Odraza zaczęła ustępować. Pomyślał o samotności. Lecz równocześnie rozum dyktował, że jej nie będzie. Dopóki jest tu, wśród tych, dopóty cierpieć będzie musiał tu, tych i z tymi.
Oświeciła go myśl, że wbrew wszelkim pozorom Wereszczyński nienawidzi Filipa.
Dziś przy stole, w krytycznym momencie, Angelika spojrzała na Wereszczyńskiego jakby z błaganiem o ratunek.
Nie dawała już losowi rady. Nie mogła być ustawicznie zabijana.
Dość tych upokorzeń — pomyślał. — Stanowczo dosyć!
Już przedtem nosił się z myślą, żeby rzucić gimnazjum, iść do blacharza na praktykę. Z rzemiosł to jedno mu odpowiadało. Było to prawie postanowione, lecz jeszcze bez ostatecznego nakazu. Już rozmawiał z pewnym budzącym zaufanie majstrem. Wtedy maturę zdawałby jako ekstern. Był zwinny, lekki, niewielki, nie miał zawrotów głowy, mógł kryć blachą dachy. Bo taka była specjalność upatrzonego majstra. Lecz potrzebne były pieniądze na opłacenie praktyki. Dość poważne, nie miał ich. Postanowił rozmówić się z Angeliką. Szkoda mu jej było. Liczył na jej rozsądek, łagodność, liczył na to, że go zrozumie.
W tej chwili doleciał go śpiew. Usłyszał głos Angeliki. Ze wstydu zasłonił dłońmi uszy. Doleciał go śmiech Filipa. Przesuwali stół, czyżby mieli zamiar tańczyć? Rzucił się na żelazne łóżko twarzą w poduszkę. Lecz nie tańczyli. Zeszli na dół po schodach, dokąd? Mignęły ich cienie, zbiegli z hałasem jak para obłąkanych. Zeszli pewno do „ogródka” na dole. „Ogródek” było to podwórko między murami, z połamaną altanką. Całość wielkości przeciętnego pokoju. Okolona okienkami piwnic. Na wprost był czerwony mur i furtka, zamknięta, bez klucza. Mogła kiedyś prowadzić do Arkadii. Arkadia z jednej i drugiej strony zamieniła się w bruk, w wybrukowaną pustynię. W „altanie” siadał czasem Filip i palił fajkę. Mógł tak palić przez kilka godzin. Gdy spojrzeć ze schodów na ciasny plan tego zakątka, za furtką był opuszczony podwórzec, stał tam wóz z podniesionymi dyszlami, nie było tam nic, nigdy nic być nie mogło, było tam ciasno i niewyraźnie, jedna i ta sama
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/413
Ta strona została przepisana.