beczka stała od początku świata. Filip delektował się fajką. O czym myślał? Zeskrobywał myśli ze spleśniałych murów?
Wychodząc zostawili drzwi od mieszkania otwarte. Paweł poszedł, żeby je zamknąć. W dużym pokoju było już po nich, stół stał na swym miejscu, obiad zjedli spokojnie, na oparciu krzesła wisiała serweta, nigdy by do tego Angelika nie dopuściła.
Zniknęli, poszli gdzieś. Paweł podszedł do okna.
Zobaczył ich, stali nad wodą. To nadzwyczajne, być w takiej sytuacji, a oni tam sobie stoją: rodzice. Angelika oparła rękę o ramię Filipa. Stali i patrzyli na płynącą wodę. Angelika opierała się o ramię Filipa.
Łykał wstyd w szkole, koledzy mówili: „masz przystojną matkę”. Inaczej powinna wyglądać matka.
Poruszyli się nad wodą. Coś tam jakby wypatrywali. Z drugiego brzegu płynęła łódź. Jakiś stary człowiek wiosłował, naprzeciw niego w nogach siedział chłopiec w niebieskiej czapeczce. Nagle Paweł usłyszał, że Filip coś woła do tego starego. Rozmawia z nim na odległość, wymachuje ręką. Stary stanął w łodzi i coś odkrzykiwał. Wyglądało, że przyjaźnie, że są zaznajomieni. Łódź zaczęła się kierować w ich stronę.
Paweł odszedł od okna, poszedł w głąb pokoju. Wszystko się tu poprzecierało, wyszlifowało, spełzło, czystość nadawała biedzie jeszcze połysku, ściany miały cień w sobie, podobny do mgły, która myli odległość. A jeszcze gdy nad rzeką była mgła i stale otwarte okna. Na powierzchni drzwi wielkiej, tandetnej szafy — przez ustawiczne czyszczenie — wyszło to, co jest pod chorą skórą — ostre rysunki żyłek próchnienia.
Przypomniał sobie, że na strychu stoi odwrócony plecami jakiś stary kredens, być może o jakiejś cenie. Wrócił do swego pokoiku. Przez szybę okienka widać było kawałek poręczy schodów. Schody były niezwykle szerokie, jak do parlamentu. Zataczać się po nich można było z pięćdziesięcioma metrami nadkładki.
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/414
Ta strona została przepisana.