istotnego materiału, a moralnie wstępem do zdrady. Należał do ludzi poważnych i bezwzględnych. Takim już się urodził. I nic by nie pomogło, z równym skutkiem mógł rozpocząć życie w rynsztoku.
W spokoju i bezwzględności swych sądów miał coś, co powstrzymywało innych od uśmiechu. Nawet w latach, kiedy był jeszcze dzieckiem. W piętnastym roku życia budził normalny szacunek. I tak jak są ludzie, którzy od razu wywołują braterstwo i swobodę, on krępował, powstrzymywał. Wtedy gdy inni stwarzają wrażenie równości — odstręczał, a równocześnie, i to było całą tajemnicą, jedną z zagadek złego uroku drapieżników, na przykład — przyciągał. W jego zimnych oczach było coś uważnego i badawczego, jakaś przestroga, która z kolei wzbudzała ostrożność, lecz jednocześnie i sprzeciw, nieprzepartą chęć ukazania się z lepszej strony i przekonania o swej niewinności, której przecież nie kwestionował, a tylko patrzył i słuchał. Bo jeśli nawet milczał, czuło się, że pod jego foremną czaszką snują się myśli i że każdej chwili w tym opanowanym, schludnym, młodym człowieku jest ooś więcej, aniżeli raczył ujawnić. Ta wieczna powaga sprowadzała domysł, iż obarczony jest myślą. Patrząc na jego zasępienie widziało się, że chyba cierpi, że jego milczenie jest tylko zewnętrznym objawem istnienia człowieka, który traktuje samego siebie — to było oczywiste — z pewnym szczególnym naciskiem — co więcej — z szacunkiem — do którego, oczywiście — ma święte prawo i z prawa tego jedynie korzysta, tak jak inni mają dzikie prawo sponiewierać samego siebie i wystawić na drwinę.
Nade wszystko chciał wiedzieć, kim w przyszłości będzie? Zawczasu chciał przeniknąć, jakim będzie człowiekiem? Lecz im dłużej zastanawiał się nad tym, tym badziej tracił panowanie nad tą ideą. Tknęło go podejrzenie, przykre, iż według okrutnych praw natury do jednego z dwojga, Angeliki lub Filipa, będzie musiał być podobny. Przestraszył się, że już być może nosi w sobie coś nieuchronnego, gotowego, co bezkarnie wlepili mu do charakteru oni, lekkomyślni rodzice. Idea ta wkrótce stała się nieznośna. Postanowił dyskretnie zbadać i dowiedzieć się, jakie złe skłonności doprowadziły ich do obecnego stanu? Dochodziły go czasem fragmenty rozmów, zwłaszcza odkąd zaczął przychodzić Wereszczyński.
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/417
Ta strona została przepisana.