Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/426

Ta strona została przepisana.



Cisza

Za oknami widok był potężny — kamienie i woda, od góry uderzał blask rozsłonecznionego nieba — ani skrawka ziemi — jedynie u stóp środkowego okna, z matowego betonowego krążka, jak z martwego źródełka — z jałowej i spopielałej garstki ziemi wyrastał wysoki kasztan. Angelika przechylała się w oknie i patrzyła w dół. Zawsze brał ją podziw, jak z takiego nikłego oczka w kamieniu dało radę wyrosnąć tak olbrzymie drzewo? Na parapecie obok siadał Filip. Patrzyli przed siebie.
Wieczorem do przeciwległego brzegu przybijał stateczek spacerowy — w blaskach złotej wody wysiadali kolorowi ludzie, z parasolami, panie we wstążkach, dzieci białe. Trwała nerwowa krzątanina sypiących się z pudełka mrówek o długich cieniach wielkości człowieka.
— Mrówki — mówił Filip.
Nad głową mieli już tylko daszek z czerwonej cegły, pod sobą spadzistą ścianę starego muru — od dołu pięły się ku górze blaszane roślinki — nikt nigdy nie znał ich nazwy.
— Bluszcz — mówiła Angelika — niedorośnięty. Ale to jest bluszcz.
— Wije się jak bluszcz — mówił Filip. — A tam?
— Tam? — wychylała się z okna. — Nie wiem. Kiedyś tu na dole wyrosła poziomka.
— Co ty powiesz? — patrzył przed siebie.
— Tam jest ten łańcuch. Przewróciłam się kiedyś na nim.
— Nie, nie, tamten dom, różowy, o dwóch oknach. Gdy się tam jest po drugiej stronie, to go przecież nie ma.
— Tak się czasem wydaje. Musi tam być. Popatrz, co oni niosą?
— Durszlak.