Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/430

Ta strona została przepisana.

gramoliłpo hakach na brzeg i wręczał rudemu chłopu ni to dziecko, ni potwora, karlicę. Zaciśniętą kurczowo jej dłoń wyszarpywał ze swych włosów.
— Dziecko — jęczał chłop — moje dziecko... — i skakał na jednej nodze. Nawet nie krzyczał. Po twarzy płynęły mu łzy. Stukała o bruk drewniana noga.
Filip znowu skoczył do wody. Zniknął pod powierzchnią. Angelika zaczęła krzyczeć. Wypłynął, znów zniknął i wypłynął. Nadpływały dwie łodzie. Ktoś wciągnął Filipa do łodzi. Bosakami owiniętymi szmatą sondowano dno rzeki. Łódź wysadziła Filipa na brzegu. Angelika rozebrana i zasłaniająca się suknią, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, schowała się za pniem drzewa. Filip podbiegł do niej i okrył marynarką.
Poszukiwania były już bezskuteczne.
Podał Angelice rękę i poprowadził do domu. Odruchowo spojrzeli w górę. Wydało im się, że Paweł stał przy framudze okna, przysłonięty firanką. Angelika widziała, że był na pewno, bo się nagle cofnął.
Nic sobie nie powiedzieli i wchodząc do mieszkania zrobili to umyślnie głośno, aby miał czas usiąść przy stole.
Filip miał prawą dłoń pokąsaną przez karlicę. Ciekła z niej krew.
— No, trudno, trudno — mówił: — ze strachu. Ale wreszcie się odważyła skoczyć do wody.
Angelika pobiegła po bandaże.
— Słyszałaś, jakim ona mówiła językiem? Była zupełnie przytomna.
Wracając z bandażami przezornie odgrodziła Pawła od Filipa i kazała Pawłowi iść do swego pokoju. Tak jakby zrozumiał, ale spytał:
— Dlaczego?
I nie poszedł.
— Na to pytanie — krzyknęła — nie dostaniesz odpowiedzi!
Filip spojrzał zdziwiony. Rękę trzymał nad gołą posadzką, żeby łatwiej można było zmyć ślady spadających kropli krwi. Podeszła do niego z bandażami. Nadarła ich błyskawicznie. Usiadł na stołku.
— Paweł — powiedziała. — Przynieś mi spirytus.