Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/440

Ta strona została przepisana.

— Pan się nie zgorszył, że zapytałam o żurnal? Czytam ostatnio znów „Fausta”, ale mi nie idzie.
— Bardzo słusznie. Unikałem rozmów o Dantem.
— Unikał pan.
— Opowiem szczegółowo. Jak pan Filip? Gdy żegnałem...
— Bardzo dobrze. Jedziemy na wycieczkę... Czas mi, czas mi... — odruchowo chciała spojrzeć na zegarek, ale już go nie miała.
Zauważył to. Pożegnała się z nim, nie zaprosiła.
Sam przyszedł.
Ubrany już normalnie. Był czymś zmartwiony.
— Spotkałem pana Filipa.
— Proszę mu to darować.
— Co takiego?
— Zachował się pewno niewłaściwie.
— Był przeuroczy. Szedł z jakimś znajomym.
— Na pewno?
— Pani nie wierzy w urok swego męża?
— Tak, tak — powiedziała szybko. — Jest teraz na okresie próbnym w nadleśnictwie. Jeździ, ma taką pracę, że przysługuje mu dubeltówka. Cieszy się z tego jak dziecko. Obawiam się, że zostanie gajowym. Już się nie wtrącam, nie wchodzę w to, co on robi, a Paweł rzucił gimnazjum, jest na praktyce zawodowej...
— Co pani powie?! — przestraszył się. — W wakacje?
— Załatwił z dyrektorem, pracuje i prędzej, dzięki swemu majstrowi, który się do niego przekonał, doszedł do jakichś drobnych dochodów, niżby się można spodziewać. Ma jeszcze spłacić...
— Spłaci — nie czekał Wereszczyński. — Jest dosyć bezwzględny w egzekwowaniu nawet kwitu od praczki.
Nie rozumiała.
— Ma spłacić kaucję, czyli należność za naukę.
— Nie chciałbym się z tym człowiekiem spotkać w nierównej szansie.
— Wy się nie lubicie — roześmiała się, lecz nie roześmiał się Wereszczyński. Był czymś nadmiernie przejęty. Czy tym, że Paweł został rzemieślnikiem i tym samym stał się człowiekiem wolnym, dorosłym, czy tym, że Filip prawdopodobnie zostanie