ślałczasem, że on jeden stanął na straży honoru domu. Myślał o tym i w tej chwili.
Z dołu ułyszał jakiś głos, podszedł do okna. Nikogo nie było. Dzień przypominał blachę.
Na roziskrzonej wodzie kołysała się łódź pod żaglem. W świetlistej łunie popołudnia przesuwała się wolno do kamiennego brzegu. Na przechylonej burcie siedział otyły marynarz, niebieski tyłek zwisał mu tuż nad pianą rozpruwanej wody. Chłopiec w żółtej czapeczce kierował sterem, czapeczka strzelała dzikim blaskiem jak odprysk płonącej siarki.
Wychylił się w prawo. Na wyślizganym i tłustym od słońca bruku stał Wereszczyński. Widocznie co dopiero nadszedł z drugiej strony. Rozmawiał z jakimś nieznanym mężczyzną. Pożegnali się, obcy właśnie odchodził i przechodząc spojrzał w górę. Paweł odruchowo schował się za firankę. Wydało mu się przez sekundę, że twarz nieznajomego jest mu znana.
Nie mogła być znana, była zupełnie obca. A jednak uległ podobnemu wrażeniu jak wtedy, gdy był u praczki i gdy odnalazł w niej odbicie gestów Wereszczyńskiego.
To, co zobaczył teraz, było zupełnie czym innym. Zobaczył — chociaż, trzeźwo myśląc, nie mógł tego zobaczyć — zobaczył gesty kogoś, kogo nazywał człowiekiem mrozu. Zręczność i odmierzone kroki, sprężystość, chłód — cechy przypisywane zazwyczaj tak nielicznym ludziom. Zobaczył własne gesty.
Człowiekiem mrozu był dla niego ktoś, kto przerąbywał krę, ratował rozbitków, a sam ginął z toporkiem przymarzniętym do dłoni.
Odezwały się kroki na schodach, przyszedł Wereszczyński. Zapytał o Angelikę, miał „ważną sprawę”. Uśmiechnął się, nie wiedział, co dalej mówić.
— Ważną — powtórzył Paweł. — Proszę poczekać. Poszła do sklepu z warzywami po marchew.
Skąd przyszła mu do głowy ta marchew? Być może chciał fałszywie poinformować. Choć to, co powiedział, było zupełnym głupstwem.
— Ach, marchew, marchew — żachnął się Wereszczyński: — Co słychać?
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/446
Ta strona została przepisana.