Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/448

Ta strona została przepisana.

kroczyć wszystkie granice poświęcenia, wcale nie delektując się tym określeniem. Postanowiła pójść i prosić o pracę tam, gdzie jej powiedziano: „gdyby to pani”... W nocy, gdy wszyscy spali, wstawała i siedziała bezczynnie przy oknie. Znudziła ją ta straszna cisza; wiedziała, że nie przetrwają kryzysu, wydała dużo pieniędzy, a potem będzie już nic. Wesołe chwile, weselsze są tylko tłuczeniem szkła. Ile jeszcze zostało do stłuczenia? Ofensywę zaczynała na wszystkich frontach. Dziś, dzisiaj właśnie.
— Jak można — powiedziała — o wielkich kulturach, z których żyjemy, tak mówić, jak pan powiedział? O bohaterskim narodzie francuskim...
Czekał na to jej powiedzenie i miał odpowiedź, zaczepną. Może wczoraj by ją przyjęła, dzisiaj nic się jej nie podobało.
— Nie jest pani dzisiaj skłonna dobrze rozumieć — rzekł spokojnie. — Może to taki dzień? Rano mówię o Francuzach: „taksówkami na front”... Nic pani nie zrozumiała, znam ludzi, którzy byliby zachwyceni. Wieczorem inaczej, na przykład: „Verlaine”. I padam na kolana.
— Taki widocznie dzisiaj dzień... — pobiegła do kuchni, zaniosła koszyk i wróciła:
— Jest smutno. Zdenerwowałam się bez powodu. Wszyscy się dzisiaj obrażają. O coś chciałam zapytać...
— Już mnie spotkały przykrości.
— Otóż to!
— Każdego, kto wraca, to samo spotyka. Już mnie odsądzili. Pod moją nieobecność w wierszach moich znaleziono tylko podobieństwo. Powiedzmy do... Verlaine’a.
— Kto znalazł?
— Powitano mnie personalnym atakiem. A może trzeba personalnie atakować? Każdy ma swoje grzechy. A może trzeba je wyciągać?
— Chciałam pana o coś zapytać... — przerwała nagle.
— Ja też. W formie porady. Pani mnie kiedyś, muszę przyznać, natchnęła.
— Ja?
— Tak. Zdecydowałem się kontynuować moją rozprawę, którą kiedyś zacząłem pisać. Poczynając od stanu dobrej irytacji. Przeczytałem kilka tomów o treści filozoficznej. Pani, właśnie pani