Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/45

Ta strona została przepisana.

wetknął Benedyktowi papierek w rękę. Czekał na drobniejszy banknot. Benedykt w milczeniu wysupływał.
— O tak — skwitował tamten — teraz jest w granicach przyjacielskiej przysługi. Czy mnie pan dobrze zrozumiał? Różnie w życiu bywa. Moją specjalnością jest dobra rada. Z życia wielkiego świata. — Zaświeciła mu twarz, pąsy pogoniły po jej suchych bruzdach.
Chwycił poręcz i jak kot zniknął.
Benedykt poszedł w stronę bulwarów.
Już się przerzedziło, poruszył się wiatr, niósł pył piaskowy, pył leciał nisko przy płytach chodnika, jak zamieć, i zgrzytał pod butami. Ułożony z białych krystalicznych kamieni chodnik biegł w nieskończoność. Na zakręcie stały dźwigi portowe, a perforowane niebo załamywało się w tym miejscu i ukazywało płomień pod monstrualnym pomnikiem Bismarcka.