— Niech pan tego nie robi — włączyła się nagle. — Nie, nie! Niech pan nie psuje. Pan chce wyśmiać. Pan chce coś wydrwić.
— Uchowaj Boże, nie parodia!
— Nie, nie.
— Nie szyderstwo.
— Nie, nie! Ja tego nie chcę!
— Determinizm, tak. Lecz pełny poczucia bohaterstwa. Zlekceważenie lęku.
— Wyjdzie z tego co? Co wyjdzie?...Drwina. Ludzie nie żyją po to, żeby z nich zadrwić. Nie, nie, nie chcę tego słuchać.
— Targuje się pani ze mną — patrzył zdumiony — a ja jeszcze sam ledwo się zbieram... Nie powiedziałem jeszcze wstępu... Zawsze pani była lękliwa.
— Ja? Przedtem mówił pan inaczej. Dziś znów inaczej... Lękliwa?
— Że też zawsze, cokolwiek spróbuję zreferować, taki mnie los spotyka. Jest pani lękliwa.
— Niczego się nie boję.
— Wiem, że się pani nie boi. Nie wiem tylko... i proszę mi wybaczyć, iż robię tę próbę... nie wiem, czy to nazwisko coś pani powie? Spotkałem dzisiaj Butlera. Szedł sobie, jakby czas nie istniał... Bledszy tylko.
— Na litość boską... — szepnęła, patrząc osłupiała na Wereszczyńskiego.
— Pan go spotkał? Nic on mnie nie obchodzi.
Kara? Za nieuwagę? Za opozycję? Nagły cios. Za niedocenienie? I to on się zdobył? Wszystkie „peany” musiały mieć stronę odwrotną. Tego się spodziewała... — Myślała szybko, jedna myśl wydawała z siebie szczątkową drugą, odwróconą swym wnętrzem od tematu zasadniczego, od strasznej tajemnicy przeszłości. O której nie mógł wiedzieć. Mógł tylko przeczuwać...
— Dopytywał się o panią. Zna adres.
— Pan mu dał!
— Skądże! A gdybym...
— Też go widziałam. Z daleka. Jest to typ...
— Siedział w więzieniu...
— Wiem.
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/451
Ta strona została przepisana.