Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/452

Ta strona została przepisana.

— Typ, to prawda. Pani sobie może nie życzy rozmowy o nim? — usiadł.
— Ależ dlaczego? Proszę, proszę, w tamtych czasach znało się różnych ludzi. Dlatego odruchowo się przestraszyłam.
— Gdybym wiedział, nie dawałbym adresu.
— Więc pan mu dał!
— Nie miałem powodów nie dawać.
— To niechże, skoro pan taki dobry, powie mu, żeby tu nigdy nie przychodził.
— Powiedział: romantyczna, wielka... O pani powiedział. Życie to nie jest pociąg, to są dwa pociągi, mijające się w biegu.
— Przepięknie powiedział. To nie on, to pan powiedział. Na niego i to byłoby za dużo. A pan się nie wysilił.
— To ja powiedziałem.
— Po co? Chce się pan nade mną znęcać?
Wstał. Bardzo się zakłopotał:
— Najmocniej przepraszam.
— Źle zobaczyłam pana dzisiaj. Może to moja wina.
Wykrzywił boleśnie twarz, stał jak zdruzgotany.
— No nic. Już nic — pocieszyła. — Mam trochę na jutro roboty.
Wyprosiła go po raz pierwszy.

Poszła późno spać, wstała wcześniej niż zwykle. Pierwsza z wszystkich skoczyła do okna. Było niewyraźnie, ciemno, powietrze wypukłe. Spod dna tego powietrza próbowała odgadnąć zasiane dzwoneczki słońca. Czy ono będzie? Tam po drugiej stronie rzeki musiało już być przygotowane.
Wyszła jak najwcześniej po mleko. W domu z bzami jeszcze mleka nie było, czekała i czekanie pochłonęło minuty.
Gdy wracała, w drodze — niebo już coś pierwszego tknęło. Na dobre czy złe? Znaki dobre obracają się w ołów. Kiosk był otwarty, wzięła trzy butelki piwa. Ktoś wczesny — pił przed wschodem, kończył drugą butelkę, stał zgięty w półmroku. Porcelanowy korek na splecionym drucie stuknął o szyjkę butelki. Ręce były drewniane, reszta z banknotu, którą niewidoczny sprzedawca wydał z wnętrza kiosku, była zimna jak z lodu, wróżyła pogodę.
Zbierała znaki.