Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/453

Ta strona została przepisana.

Obcasy butów zahuczały w pustych ulicach. Wyjechał biały wóz z mlekiem, z dzwonem przy koźle. Potężny zad konia złapał pierwsze blaski słońca. Strzeliło poziomo po dachach z drutami.
Pędziła z butelkami, czuła się w misji. Jedynie ta misja ją akceptowała. Nawet zgubne butelki także akceptowały.
Przyspieszyła kroku. Mgły posuwiście odchodziły nad rzekę, podcinane zimnym woskiem posadzki.
Weszła na schody. Filip i Paweł dawno byli już na nogach. Filip robił rumor jak zawsze, Więcej hałasu niż celowych czynności.
— Czemu tak późno? — przywitał.
Wyjął butelki z jej rąk, był już ubrany, w kurtce. Poszedł z piwem do siebie:
— No co? — zapytał odchodząc. Nie wymagało to odpowiedzi.
Po chwili wrócił. W doskonałym humorze. W białej czapeczce na głowie, gotowy do podróży. Przyspieszał wszystkich. Angelika podniosła dla próby koszyk, był przyjemnie ciężki, wszystko w nim prawidłowo osiadło, kury poprzez wiklinę były jeszcze ciepłe.
— Nie trzeba śniadania — powiedział Filip.
Paweł wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Angeliką, Angelika nie przyjęła tego znaku. Zapytała Filipa o kierunek wycieczki.
W odpowiedzi wzmógł pośpiech:
— Czas nam ucieka.
— Robiłam, co mogłam.
I tak już wyjście z domu nosiło cechy ucieczki.
Zbiegli po schodach.
— Co to? — zapytał nagle Filip.
— Siatka na motyle — odpowiedział Paweł.
— Oszalałeś? Ani kroku! Dwa kroki przede mną.
— Jest mi potrzebny motyl.
— Zostaw — poprosiła cicho Angelika. Już pobladła. — Odnieś. Bardzo cię proszę — powiedziała jeszcze ciszej.
Paweł zawahał się, nastroszył i usłuchał. Pobiegł, wrócił bez siatki; poszli.
— To było szlachetne — powiedział Filip. — Szlachetne z twojej strony. Motyla złapiemy i bez tego. A potem go na szpilę.