Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/454

Ta strona została przepisana.

Paweł spojrzał na Angelikę. Nie widziała go w ogóle, wyrywała się z koszykiem do przodu.
Przy pierwszym kiosku Filip przeprosił na chwilę, żeby wypić jeszcze jedno piwo:
— Przepłukać motyla.
— Lepiej — szepnęła Angelika do Pawła — bo zapomni.
Nawet przez moment wyglądało, że wda się w rozmowę z jakimś przygodnym facetem przy kiosku. Ale poniechał faceta. Chociaż ten szedł za nim jeszcze kilka kroków. Widocznie założył w nim jakąś trzepoczącą motylą treść, taką, jaką między sobą potrafią założyć pijący.
Znów przyspieszył, wziął kosz z rąk Angeliki.
Myślała, że pojadą w stronę lasu pociągiem. Tymczasem zapowiedział, że za miastem przeprawią się łodzią na drugi brzeg rzeki. I tam dopiero wytyczy dalszą drogę.
Gdy zaświeciło pierwsze większe słońce, byli już daleko. Poranny chłód minął, powietrze robiło się cieplejsze od nich samych. Filip wziął Angelikę pod rękę:
— No i co? — zapytał. — Prawda?
Co on miał na myśli — myślała — gdy powiedział, że to było szlachetne?
Paweł szedł serio, przypominał turystę, który zwiedza. Zaglądał w podwórza, patrzył na szyldy, odczytywał, niektóre jak gdyby go niepokoiły, inne zastanawiały.
Filip uparł się i zmusił, aby przeszli cudzym ogrodem w stronę rzeki. Udało się, trafili na puste pole, wygon, piasek, a potem weszli w wiklinę.
Wiklina robiła się coraz bardziej gęsta, zawiła, ścieżka wiła się w zieloną ciemność, kluczyła, na dnie były kałuże, śliskie, witki biły po oczach, zatrzymywały, trzeba się było przedzierać, ugięte gałęzie biły na oślep. Angelika śmiała się z tego, zaczęły się okrzyki i ratowania kosza, przypominało to walkę pełną zielonej grozy i piętrzącego się miłego niebezpieczeństwa.
— Nie bardzo rozumiem — zaczął się niepokoić Paweł — jak my się stąd przedostaniemy na drugi brzeg?
— Zdaj się na ojca — powiedziała Angelika.
Ścieżka zbiegła w dół i zakończyła się wodą.
— Rzeczywiście — zdziwił się Paweł.