gotów był uwierzyć. Angelika ukradkiem go spokoiła: nic, nic, jest wszystko bardzo dobrze. Jeżeli nie utoniemy.
Bardziej od wody bała się, żeby nie wyniknęła z tego jakaś naukowa kontrowersja.
Ukazała się łódź, wielka łódź, wypełniona po brzegi ludźmi. Od długiej chwili musiała już płynąć i przysłonięta cyplem, od którego odbiła, nie była widoczna. Także kierowała się na drugi brzeg.
Niespodziewanie zaczęła się do nich zbliżać, schodząc jak gdyby z kursu. Wszystkie twarze z tej łodzi zwrócone były w ich stronę. Filip nie zwracał uwagi i wiosłował. Angelika poprawiła słomkowy kapelusz, który wzięła od słońca, i odruchowo obciągnęła suknię. Paweł poczerwieniał z gniewu, że jest w tak beznadziejnej sytuacji nad garnkiem. Łódź, wciąż tracąc kierunek albo omijając mieliznę, zbliżała się skosem do nich. Załadowana była ciężko, kilkanaście dziewcząt, dwóch mężczyzn w ciemnych garniturach i przewoźnik. Dziewczęta miały chustki na głowie, koszyki w rękach i narzędzia do pracy w polu, przeprawiały się widocznie na przeciwległe grunty. Słońce oświetlało z prawej strony łódź Filipa, tamte twarze prószyły się, zacienione, blaskiem. Milczenie tamtej łodzi i ciche zbliżanie się miało w sobie coś z demonstracji okrętu wojennego. Oby Filip nerwowo wytrzymał. Angelika przez powietrze czuła, że intencje są milcząco zaczepne. Widziała, jak ktoś pokazał na nich — może Filip przyciągał swą powagą i niezależnością? Milczących przeciwników było ponad dwudziestu.
Przybliżenie rosło, duża łódź zrównywała się z ich łodzią. Towarzyszyła, defilowała u boku, w bezwzględnej ciszy. Cisza stała się nieznośna. Łódź zaczęła wyprzedzać, głowy w defiladzie wolniutko ruszyły do przodu.
Filip wiosłował i nawet nie zerknął. Tak jakby byli sami. Wszystkie tamte oczy, płynąc, patrzyły. Najpierw przejeżdżały spojrzeniem po Angelice. Poważne i nie wytrzymujące powagi. Kłuł się uśmieszek. Siedziała sztywno, w jasnej sukni, wcale pięknej, wiatr furkotał, toczył falbankami wokoło ramienia i niczego takiego nie dokonywał. Filip był w porządku. Rodzina mogła się składać z trzech osób. W zagrożonej łodzi. Wyśmiewność? Drażnienie indyka? Trzymała koszyk na kolanach, słońce padało w jej twarz, wytrzymywała słońce, Paweł pracował jak potępieniec.
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/456
Ta strona została przepisana.