Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/459

Ta strona została przepisana.

burzę jak w czuprynie i bielił liście. Wyrwał kilka żółtych i niósł je wolno jak piórka. Trawy same w sobie wytwarzały cienie pełzające i błędne. W górze popiskiwał jastrząb. Usłyszał go Filip. Podniósł oczy w górę spod daszka białej czapeczki:
— O, tam jest, tam, ten punkcik. Widzi nas. Gdybyśmy jedli kanapki z kawiorem, policzyłby ziarenka.
Za plecami w sitowiu wrzało jakieś niespokojne źródło skłóconych ptaków i nagle ucichło.
Wszystkiego tego było za dużo, za dużo, było zbyt niespokojnie i zanadto chwiejnie. Lecz równie dobrze można by niczego nie dostrzec i pomyśleć, że nic się tu nie dzieje.
Paweł pomógł Angelice przy dzieleniu jedzenia, wyrównał obrus. Zobaczył w liściach wąsatego owada o czerwonej łusce skrzydeł.
Zaczęło się jedzenie; nikt się tego nie wstydzi.
Spojrzał na rodziców, panowała cisza. Angelika skończyła rozkładać bufet. Były nawet papierowe serwetki, wszystko przygotowane z najwyższą starannością, dwie kury upieczone na sucho, dla celów wycieczki, pokrojone, chleb z masłem, pomidory, sól. Każdemu na kolana mała serweta. Ciastka kruche w tekturowym pudełku, butelka z lemoniadą na cytrynach. Każdemu wydzieliła porcję.
— No tak. Kto by chciał więcej? — Filip pokazał oczami spod daszka na zielone otoczenie.
Znów zapanowała cisza. Jedząc na wprost siebie, patrzyli na siebie.
Była w tym chwila powagi, ciężkiej i częściowo budzącej smutek: ludzie jedzą. Połykają. Wykonują czynność upokarzającą przez swą powagę i przez swą ulotność, przez konieczność, przez radosną niewolę. Jedzenie się kończy.
— Serwetki i kostki zakopiemy, Paweł — powiedziała Angelika. Wszyscy nagle wstali.
— Skończyły się żarty — powiedział Filip. — Teraz maszerujemy.
Angelika przygotowała następne porcje, na potem, zwinęła bufet i ruszyli.
Szli gęsiego wzdłuż ścieżki, Filip znał drogę tej ścieżki, prowadził i szedł skrótami.