Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/463

Ta strona została przepisana.

Filip poszedł w głąb sali i otwarł drzwi. Znaleźli się po drugiej stronie domu, tuż nad jeziorem. Wąski pas ziemi wzdłuż różowego muru pokrywała trzcinowa, wytarta mata, przemieszana z gorącym piaskiem. Dwa kroki dalej brzeg się urywał i pionowo pod nogami była już woda.
W wysokich trzcinach grzęzła zmurszała łódka w rdzawym nalocie próchna. Nad próchnem wirowały niebieskie wodne muszki. Na wprost słup białych motyli stał nad przejrzystą wodą, przechylał się w jedną stronę i nagle wyprostowywał. Nie było ani powiewu, ani tchu powietrza. Było tu ciasno, zamknięcie, pociągająco, jasno jak w lampie. Z wody wychylały się żółte, świetliste kwiaty. Kumkała sennie żaba. To dzięki niej pogłębiała się cisza.
— Jak w beczce roztopionej smoły — rzekł Filip.
— Żaby — powiedziała Angelika spoglądając pod stopy. — Czy jest ich tu więcej?
Filip usiadł pod ścianą i zaczął się rozbierać. Zdjął z siebie białą, pocerowaną koszulę, zrzucił buty i spodnie, wstał nagi, w ręce została mu tylko fajka. Począł rozniecać ogień nad fajką i po chwili twarz jego zakryła się kłębem dymu. Usiadł na macie, oparł plecy o ścianę, wyciągnął nogi przed siebie i zanurzył głowę w drgającym ogniu powietrza.
Paweł uniósł koszyk, poszukując skrawka cienia, Angelika poszła za nim.
— Ojciec jest anormalny — szepnął.
— Z czego to wnioskujesz? — zapytała i dała znak, żeby zamilkł.
— Teraz tylko czekać — powiedział — że ktoś tu wejdzie.
Usiadła w kącie, otwarła koszyk, rozłożyła serwetę na kolanach, wydobyła żywność i chciała ją przygotować.
— Angelika! — krzyknął Filip.
Złożyła to wszystko i podeszła do niego.
— Co mi powiesz o tej pogodzie? — zapytał.
Spojrzała na niego bystro.
— Całe moje życie było mierne — powiedział. — Życie łajdacko-mierne. A mierne pod koniec rozrzedza się jeszcze. Wiedzą o tym mierni.
Milczała. Upał uniemożliwiał jej natychmiastową odpowiedź.