Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/465

Ta strona została przepisana.

ście do kobiety. Teraz nawet mógłby sobie przypomnieć, że w pokoju z łóżkiem błąkał się zapach, który napływał właśnie jakby przez otwarte drzwi od jeziora, a ulatniał się z szafy. Tak więc była i szafa.
Na salę wszedł Filip. Był nagi.
— Nie widziałeś kranu z wodą? — zapytał.
Weszła Angelika.
Filip zobaczył fortepian. Usiadł przed klawiaturą na stołeczku.
— Posłuchaj — rzekł do Pawła.
Paweł przezornie cofnął się trochę wstecz.
Filip pochylił się nad klawiaturą, odgarnął z czoła włosy, Angelika podchodziła wolno. Stanęła z drugiej strony fortepianu, bliżej okna. Pociągnęła palcem po wierzchu czarnej glazury.
— Przypomnij — zwrócił się do niej Filip. Spod pochylonego czoła o czymś myślał.
Uderzył w klawisze.
— Schubert — powiedział. Po kilku akordach przerwał: — Prawda? Jak dalej? Zaśpiewaj... Król Olch? Nie. Wiosna? Powiedz. Angeliko, zaśpiewaj — popatrzył na nią, znów zaczął grać i grał płynnie. Angelika odwróciła twarz ku szczelinom okna. Paweł widział jej kark. Po raz drugi odwróciła twarz jeszcze mocniej. Za szczelinami okiennic było tak jasno, jakby niemożliwie. Tylko pożar mógłby dorównać w zgiełku białego światła.
Angelika krótko zerknęła na Filipa i po sekundzie pauzy zaczęła śpiewać. Twarz odwróciła z powrotem od okna i patrzyła w tył pulpitu.
Paweł zerknął w stronę schodów, w stronę drugich drzwi, zamkniętych, które nagle odkrył w cieniu wielkiego kaflowego pieca.
Angelika podniosła głos, śpiewała naprawdę. Pieśń brzmiała serio, słowa były niemieckie, twarz Angeliki przemieniła się w inną, zwróciła ją ku Filipowi, podeszła bliżej, stanęła naprzeciw.
Twarz jej zmieniła się jak gdyby w śmiałą, otwartą, jak na nią nawet wyzywającą, chociaż gdy Paweł zaszedł z boku i spojrzał, patrzyła spod rzęs donikąd i tylko w dole tego spojrzenia oczy musiały zahaczać o widok Filipa.
Z pochyloną głową grał i odrywał palce; pomylił się raz i zno-