Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/466

Ta strona została przepisana.

wu grał poprawnie. Śpiew Angeliki przeszedł w inną partię, wyższą. Twarz jej ukazała się teraz jakby spod łez, stała się gorąca, jakby spod promieni.
Filip grając patrzył na nią z dołu rozweselonymi oczami, a ona patrzyła na niego serio; nagle urwała, uśmiechnęła się, podeszła i stanęła przed nim po drugiej stronie fortepianu. Patrzyła na klawiaturę, uśmiechała się, milczała. Paweł łowił to jeden wyraz twarzy, to drugi, Filipa i Angeliki. Chciał usłyszeć, lecz milczeli. Nie wiedział, co o tym myśleć.
Zobaczył, że cygaro wypaliło się do końca i że nikt nie przyszedł.
Filip wstał i pocałował Angelikę w czoło. Podniosła głowę i powiedziała przerażająco jasno, tym samym głosem, który brzmiał w śpiewie:
— Filip... Filip...
Paweł wyszedł nad jezioro, aby zebrać na wpół rozłożone jedzenie i aby im powiedzieć zdecydowanie, że trzeba stąd jak najprędzej odejść. Przyszli za nim.
Nie udało mu się, zjedli w trójkę to, co zostało.
A potem poddano rozmowie plan dalszej drogi.