Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/470

Ta strona została przepisana.

ku szuflady już nie było. Może to przypadek? Myśląc o tym przed chwilą, teraz nie mogła uwierzyć oczom.
Dyskretnie sprawdziła, nie upadł na dywan. A Filip tak jakby przewidywał jej niepokój i myśli.
Piwo było wypite, siedział w fotelu i coś pisał.
— Co ty robisz?
— Notatki.
— O czym? — Tknęło ją, czy nie jest to list?
— O dzisiejszej pogodzie.
Popatrzyła przez ramię, kartka była pusta.
— Wstań i wyjdziemy.
— Nie wstanę.
— To nie wstawaj.
Wyszła.
Została za drzwiami. Tknęło ją, iż należy czuwać. Albo zastosować przemoc. Był silniejszy od niej. Nie wiedziała też, czy działając nie będzie jeszcze prowokowała?
Zaczęła sobie przypominać wszystkie jego cechy, które miały mieć dla niej w tej chwili znaczenie ogromnie praktyczne i prawie wulgarne. Pełne podstępu.
Nadszedł Paweł i powiedział, że Wereszczyński siedzi na murku przy rzece i na pewno czeka, kiedy tutaj będzie mógł przyjść.
— O tej porze? Zwariował. Zejdź — powiedziała — i przyprowadź.
Sama postanowiła chwilę jeszcze poczekać, a potem wejść do pokoju Filipa i zdobyć nie tylko kluczyk, ale i narzędzie.
Paweł — jeszcze przedtem — narąbał cztery naręcza drzewa i zaniósł do kuchni. Miał jeszcze pójść z ojcem po wodę do studni, lecz ojciec zwlekał. Poszedł więc do swego pokoiku, żeby przenieść podręczniki szkolne na stół kuchenny. Trafił na widok wstrętny, etażerka odpadła od ściany i wysypała książki na podłogę. Obła śmierć wiotkiej, stoczonej próchnicą wikliny nastąpiła definitywnie. Pękły wiązania, ukazały się gwoździe; etażerka przestała istnieć. Prawdopodobnie tym ostatecznym impulsem było trzaśnięcie bramą. Nie mogło być inaczej, musiał to zrobić Filip. Książki leżały w gruzach, sznurach, hakach i umocnieniach.
Wysypał je z półek do reszty, pozwolił im pospadać do końca. I zostawił tak, żeby sobie do woli pobyły w ulubionym bezwładzie.