Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/476

Ta strona została przepisana.

— Myślałam, że wydobędę od ciebie kilka groszy na urodziny. Więc nie masz?
— Nie — powiedział przez sekundę zdumiony.
Roześmieli się obydwoje.
— Szczęście, że Paweł nas nie słyszy — powiedziała. — Byłby zgorszony! Śmiać się z własnej nędzy? Wymyślił sobie, że mnie postawi na nogi. Potrzebny mi dla niego prezent, żeby przestał o tym myśleć. Skończył dziś lat piętnaście. Uważa, że zmarnowałeś mi życie.
— Piętnaście? — powiedział Filip. — Zmarnowałem? Powiedz mu, że to mój duży sukces. Niech pomyśli, czy kiedykolwiek ktoś dla niego raczyłby zmarnować? Daj mu butelkę piwa — rozejrzał się: — pustą.
— On wie o tym. Czasem to jest przykre, że wie, co o nim myślisz.
— Nie masz innych zmartwień? Poważny, dorosły człowiek, ma nas w małym palcu i nagle urodziny. Skąd ci to przyszło do głowy? Powiedz mu, że wszystko jest w porządku. Niech żyje dalej. Niech kultywuje wrodzoną powagę, za to dobrze płacą. Mam myśl — dodał — na razie pożycz od niego, kup mu prezent, a potem oddasz.
— Dziękuję za świetną radę.
Rewolwer trzymała w ręce za plecami i cofała się ku drzwiom.

W tym czasie, gdy z całym sprytem manewrując kluczykiem, który nagle znalazła porzucony na dywanie, otwierała za swymi plecami skrytkę, zagadując jednocześnie Filipa — który przecież byłby ostatnim durniem, gdyby czegokolwiek nie dostrzegł — w tym czasie Paweł kończył rozmowę z Wereszczyńskim.
— Nie — powiedział Wereszczyński. Czuł wewnętrzne drżenie, patrzył na tego szaleńca i życzył mu, aby raczył się zmitygować i aby, na litość boską, nie przeciągał struny.
— A ja myślę — powiedział Paweł — że jednak pan mi powie. Jeszcze zanim tu wejdzie moja matka.
Wereszczyński położył mu rękę na ramieniu:
— ...Uparłeś się. A ja nie radzę. Bo nie masz dość siły... Doświadczenia. Wrodzonej dobroci. Tak, tak, nie patrz na mnie, ja